Przyszłość Polski w czarnych barwach? Coraz więcej na to wskazuje | Gazeta Bałtycka
Opublikowano: 27.06.2019

Przyszłość Polski w czarnych barwach? Coraz więcej na to wskazuje

Po trzydziestu latach od sławnej, ustrojowej transformacji, Polska jest jak chyba nigdy dotąd w powojennym okresie porozbijana, podzielona, skłócona, niezorganizowana. A przy tym osłabiona i gospodarczo i politycznie, i moralnie. Wróży to naszemu krajowi raczej czarno.

Przyjrzyjmy się przyczynom i mechanizmom, które doprowadziły nas na skraj bardzo trudnej sytuacji. Niektórzy mówią wręcz, że jesteśmy w przededniu okupacji. Podzielone są tylko opinie – jakiej (żydowskiej, brukselskiej, rosyjskiej, niemiecko – francuskiej).

Pozwolę sobie wyrazić opinię, że mechanizm osłabiania Polski jako kraju wpisany był w cały proces wspomnianej wyżej transformacji. Osławiony „plan Balcerowicza” był niczym innym jak nakreślonym przez zupełnie innych specjalistów planem likwidacji polskiego potencjału przemysłowego. Temat ten był już wielokrotnie opisywany (także na łamach „Gazety Bałtyckiej”, więc nie będę tego powtarzał. Skutki widać do dziś. I będą one widoczne jeszcze przez bardzo długie lata, jeśli w ogóle da się je w zmieniającym się świecie odwrócić!

Ale osłabianie Polski nie skończyło się na wyprzedaży gospodarki. Mechanizmy niszczenia wmontowano także w zapisy Konstytucji Rzeczpospolitej, z takim „trudem” wypracowane i przyjęte w 1997 roku. Ostatnie dwadzieścia lat pokazało, że niespójność tych zapisów prowadzi do niejasnego podziału kompetencji. (Na przykład roli Prezydenta Rzeczpospolitej w kształtowaniu polityki międzynarodowej, zarządzania siłami zbrojnymi, o trójpodziale władzy nawet nie wspominając). Czy taka konstrukcja Konstytucji Rzeczpospolitej była zamierzonym działaniem jej twórców?

Nie chciałbym tu nikogo bezpodstawnie obwiniać, oczerniać, krzywdzić niesprawiedliwymi ocenami motywów działania. Jednak bez cienia wahania mogę powiedzieć, że autorzy ustawy zasadniczej co najmniej nie dopuszczali możliwości działania przedstawicieli najwyższych władz Rzeczpospolitej w złej wierze. Nie przewidzieli, że możliwość „falandyzowania prawa” posunąć się może nawet do interpretacji zapisów Konstytucji. I dziś mamy „niezależne, niezawisłe sądy”, które, gdy tylko pojawia się cień możliwości, orzekają wbrew intencjom (nawet tym dobrym) innych organów władzy. Wydaje się, że w wielu przypadkach SPRAWIEDLIWOŚĆ nie jest już z podstawowym kanonem sądowych orzeczeń.

Taka postawa władz (nie określam tu żadnej ze stron) doprowadziła do chaosu, który bardzo trudno będzie uporządkować. (Bardziej modnym ostatnio określeniem byłoby – ogarnąć). Skutki ustrojowych reform na tym „polu”, podobnie jak w przestrzeni gospodarczej, są już widoczne dla każdego, nawet nieuzbrojonym okiem (czytaj – dla gawiedzi). O skutkach, jakie wywołały wprowadzone w okresie rządów pana premiera Buzka reformy szkolnictwa i służby zdrowia – nawet nie będę pisał. Próba odwrócenia zapaści szkolnictwa dopiero się rozpoczęła. Czy będzie skuteczna? W mojej ocenie – jeśli nie będzie kontynuowana, jeśli nadal dla zdania „matury” wystarczy trzydziestoprocentowy wynik egzaminu –  może okazać się tylko kolejnym gwoździem do trumny.

Spośród czterech wielkich reform rządu premiera Buzka najmniej mówi się o reformie samorządowej. A jej negatywne skutki dopiero zaczynają się pojawiać. I będą coraz głębsze. Mówi się, że przy okazji transformacji gospodarki na znacznej części polskiego majątku narodowego uwłaszczyła się „komunistyczna nomenklatura” (cokolwiek miałoby to oznaczać). Niewątpliwie jest w tym dużo racji. Stawiam tezę, że reforma samorządowa premiera Buzka doprowadziła nie tylko do straszliwego chaosu kompetencyjnego w zakresie zarządzania, ale także do swoistego uwłaszczenia nowej, „postsolidarnościowej nomenklatury” na majątku narodowym przekazanym w ręce samorządowe. Bo jak inaczej nazwać dwudziestoletnie kadencje niektórych wójtów, burmistrzów, prezydentów. Ci ludzie, korzystając z przysługujących im prerogatyw, stworzyli mechanizmy wręcz gwarantujące im zachowanie władzy niemal dożywotnio. Umiejętnie obsadzając placówki służby zdrowia, szkoły, placówki kulturalne i spółki „gminne” tworzyli „grupy trzymające władzę”, które w praktyce są już nie do ruszenia.

Niezależnie od tego, jak bardzo ich działania są szkodliwe dla kraju. Niezależnie od tego, jak bardzo dzielą społeczeństwo na swoich (mieszkańców gminy) i obcych (wszelkiego rodzaju przyjezdnych, a w każdym razie – nie będących lokalnymi wyborcami). Skutki takich działań, oprócz tego, że są bardzo demoralizujące, są bardzo niebezpieczne dla kraju. Dziś wójtowie, burmistrzowie, prezydenci – majątek narodowy przekazany w ich administrowanie traktują niemal jak swój własny. I już mamy ruchy zmierzające do autonomii takich czy innych regionów (co na to niezależne sądy, które powinny stać na straży Konstytucji), już mamy spory z rządem o takie czy inne obszary, już dla potrzeb inwestycji, których zakres wykracza poza jedną gminę mamy konieczność wprowadzania „specustaw”. (Przy okazji: czy dzisiaj Sejm uchwala więcej ustaw czy specustaw?)

Poważnym niebezpieczeństwem, jakie sprowadzają na nasz kraj władze samorządowe, są podziały społeczne. Wspomniałem już: na „swoich”, a więc wyborców danej i obcych, działających na terenie gminy, ale nie będących wyborcami. Różne ich traktowanie, finansowe wykorzystywanie, byle tylko zadowolić wyborców – powoduje rozgoryczenie, frustrację, coraz częściej wściekłość tych obcych. Tylko czekać, gdy dojdzie do starć na tle na przykład absurdalnych opłat za gospodarowanie odpadami, za księżycowe opłaty za wieczyste użytkowanie (a jakże, wsparte stosownymi operatami „szacunkowymi”), za zwalnianie z opłat za parkowanie „miejscowych” (darmowe abonamenty przy dziesięciozłotowych opłatach za godzinę parkowania dla „obcych”).

O tym, jak „samorządowcy” potrafią działać przekonała się Rzeczpospolita, gdy miały prawo korzystać z fotoradarów. O tym, jak wygodna jest obecna sytuacja dla wielu „sobiepanów”, nich świadczą niektóre zgłaszane przez nich postulaty.

Ponieważ mam już wiele lat, przypomnę tylko. Wraz z narodzinami „Solidarności” powstał postulat (wówczas dotyczący tylko władz związkowych, bardzo szybko rozszerzony na wiele innych organów władzy, praktycznie wszelakiej”) ograniczenia liczby kadencji sprawowanej władzy. Niestety. Chyba również właśnie „Solidarność” jako pierwsza od tego postulatu odstąpiła. I mamy: posłów z dwudziestoletnim stażem w Sejmie, z takim samym stażem prezydentów miast, „wiecznych” burmistrzów i wójtów. I kraj, który coraz trudniej utrzymać na przyzwoitym poziomie. Coraz bardziej zadłużony.

Niedawno obchodziliśmy rocznicę Konstytucji 3 Maja. Niezależnie od tego, jak ją dziś oceniamy (a wbrew temu, co głosi propaganda, oceny są różne) przyznać trzeba, że stanowiła ona jakąś próbę ratowania Państwa. Czym się owa próba skończyła, wszyscy pamiętamy. Optymistycznie założę, że podobną próbą była transformacja Anno Domini 1989. Dziś minęło już nieco więcej czasu niż od Konstytucji 3 Maja do III-go rozbioru Polski. Ale czy ten zyskany obecnie czas jest wystarczający od zapewnienia Polsce bezpieczeństwa?

Coraz więcej znaków na Ziemi i niebie wskazuje, że wcale tak nie musi być. Jedno jest pewne. Druga Rzeczpospolita udowodniła, że czasu dla Polski było wystarczająco dużo. A z tego wynika prosty wniosek, że za wszelkie skutki zmian ostatniego trzydziestolecia będziemy mogli dziękować wyłącznie sobie samym. O czym dobrze byłoby pamiętać. Zawsze.

Autor

- publicysta, komentator i felietonista.