Hołownia ma spore szanse. „Jesteśmy już zmęczeni styropianowymi elitami”
Od ponad miesiąca w mediach trwa festiwal Banasia. Dyżurny bohater ostatnich tygodni raczej unika mediów, niechętnie pojawia się publicznie. Nie dziwię się. Ale przypadek pana Mariana Banasia jest przyczynkiem do całkiem poważnej, i niestety, wcale nie pocieszającej refleksji nad stanem „demokratycznej”, „wolnej” Rzeczpospolitej.
Pan Marian Banaś jeszcze kilka miesięcy temu uchodził za człowieka porządnego, z „pięknym” życiorysem opozycjonisty walczącego z komuną. Po zmianie ustroju stworzył od podstaw Krajową Administrację Skarbową. Za to wszystko „styropianowe” elity gotowe były niemal stawiać mu pomniki. Był na najlepszej drodze do tego, by za kilka, kilkanaście lat stać się patronem ulicy nie tylko w swoim rodzinnym mieście, ale może nawet w samej Warszawie.
Minął mniej więcej miesiąc od chwili, gdy powołano go na stanowisko prezesa Najwyższej Izby Kontroli. I nagle ta świetlana, kryształowo uczciwa postać staje się „zakałą” swojego własnego środowiska politycznego. Ale powiem wprost: Dla mnie wcale nie to jest straszne, że ktoś stawiany na cokołach nagle, ni stąd, ni zowąd staje się człowiekiem pozbawionym czci, przeciwko któremu wszystkie siły „demokratycznego”, „wolnego” państwa wytaczają najcięższe działa. W końcu tak właśnie powinno działać PAŃSTWO.
Straszne jest to, że owe działa wytaczane są dopiero wówczas, gdy „bohater” postanawia wypowiedzieć posłuszeństwo swoim politycznym zwierzchnikom, patronom. Dopiero wówczas przeciwko niemu prokuratura stawia zarzuty. Dopiero wówczas służby specjalne „demokratycznego”, „wolnego” państwa zaczynają przyglądać się jego podejrzanym interesom, co najmniej równie podejrzanym kontaktom.
Gdy Marian Banaś zrywa się ze smyczy, jego syn traci intratne stanowisko w bardzo ważnym banku. W którym owo intratne stanowisko uzyskał zapewne dzięki swoim kompetencjom, wiedzy i umiejętnościom… Przypadek pana Mariana Banasia jak w soczewce pokazuje, jak głęboki upadek państwa zafundowali nam „styropianowi” bohaterowie, owa elita elit Trzeciej Rzeczpospolitej, która nigdy nie skalała się współpracą z „komuną”, nigdy nie kradła, nigdy nie łajdaczyła się, nigdy nie robiła niczego grzesznego.
Gdy głębiej zastanowić się nad tym, co dziś gołym okiem każdy może oglądać w dowolnej telewizji, nie widać większych różnic pomiędzy oprawcami z katowni UB a działaniami „instytucji” współczesnej Polski. Wiem, za chwilę odezwą się niezadowoleni, którzy za to stwierdzenie odsądzą mnie od czci i wiary. Ale jeśli weźmiemy pod uwagę stan tamtego państwa, państwa przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych i uwzględnimy zmiany, które nastąpiły w stylu i poziomie życia, różnice w stylu działania „organów” nie będą już tak wielkie. Okrucieństwa wojny spowodowała pewne zobojętnienie na śmierć i cierpienie (inaczej niż ma to miejsce dzisiaj, co widać choćby na przykładzie tragedii konińskiej).
Cóż wówczas władza mogła zabrać politycznemu przeciwnikowi? Tylko życie. Bo niczego innego ów przeciwnik nie miał. Nie wiem, czy nie jest większym okrucieństwem okazanie dzisiejszemu „zdrajcy”, że władza, jeśli zechce, unicestwi nie tylko jego, ale i jego rodzinę. Żeby sprawa była zupełnie jasna. Dzisiejszy stan państwa nie jest zasługą dzisiaj rządzących. Jest efektem braku kwalifikacji (nie tylko intelektualnych, ale także etycznych i moralnych) wszystkich ekip kierujących państwem polskim po przemianach 1989 roku.
Najgorsze w całej tej „styropianowej zabawie Polską” jest to, że jej negatywne skutki ujawnione zostaną dopiero za kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat. Jakie wzorce zostawiamy dzisiejszym dzieciom, młodzieży? „Komunistyczna” Polska przez z górą czterdzieści lat przedstawiała, mówiąc dzisiejszym językiem, promowała swoich „bohaterów”. A to Janka Krasickiego, a to „Waltera” Świerczewskiego, a to innego Waryńskiego, Sołdka czy jakiegoś przodownika pracy.
Przez cztery pokolenia raczej niezmiennie promowani byli oni (mówiąc dzisiejszym językiem) w mediach, w szkołach, w nazwach ulic. Niektórzy słusznie, niektórzy – niewątpliwie nie. Co pozostawi nam dzisiejsza władza? Ano bohaterskiego Wałęsę „Bolka”, „niegodnego” nagrody Nobla Miłosza, współpracującego z bezpieką księdza prałata Jankowskiego, którego gdański pomnik należało obalić. Nie muszę już wspominać, że żołnierze walczący na wschodnim froncie II wojny światowej, przelewający krew u boku Armii Czerwonej, niegodni są miana Polaków właśnie za to, że w walce z Niemcami stali u boku „sowietów”, a funkcjonariusze służb specjalnych, w tym wywiadu PRL, zasługują na obniżenie emerytur.
Dziś władza gotowa jest stawiać pomniki ludziom pokroju płk. Kuklińskiego albo jakiegoś Kurasia, Ognia czy innego Zagłoby. Cóż z tych przekazów wyniesie młody człowiek? W swoim czasie prowadziłem bardzo interesującą rozmowę z absolwentami szkoły średniej właśnie na temat amerykańskiego szpiega w szeregach Ludowego Wojska Polskiego. Przyznam, że byłem zbudowany ich podejściem do problemu. Nie padła żadna jednoznaczna opinia. Wszyscy zgodzili się, że postać Ryszarda Kuklińskiego jest tragiczna, nieszczęśliwa, wymykająca się jednoznacznym opiniom. Ale wszyscy też zgodzili się, że to jeszcze nie jest powód, by stawiać tej postaci pomniki! Twierdzę, że ci młodzi ludzie rozumieli znacznie więcej niż ówczesna (rozmowa miała miejsce w początkach dwudziestego pierwszego wieku) władza. Co tylko tę władzę dyskwalifikuje!
Rządzący dzisiaj usiłują przedstawiać się jako nieskazitelni, uczciwi, moralnie nienaganni. A ta nieskazitelność, uczciwość i moralność aż wylewa się ze wszystkich środków masowego przekazu, które są tubą propagandową władzy. Cóż w tej sytuacji może nas spotkać? Cztery lata temu do Sejmu kandydował Paweł Kukiz ze swoim ruchem. Dziś, by pozostać na politycznej scenie, musiał pójść na „układ z PSL”. Mimo skrajnie niekorzystnych działań propagandowych – jakoś przetrwał. Czy za cztery lata będzie miał jeszcze okazję głosić swoje, „antysystemowe” poglądy? Zobaczymy, ale widać już, że społeczeństwo powoli zaczyna skłaniać się ku nowym ruchom politycznym, wyłaniającym się gdzieś z szeregów organizacji czysto społecznych, nie związanych ani z partiami politycznymi, ani z ruchami (klikami) samorządowymi.
Kilka dni temu pojawiła się informacja, że w wyborach prezydenckich swoją kandydaturę zamierza zgłosić Szymon Hołownia. W polityce człowiek niewątpliwie nowy. A przy tym o zdecydowanych (katolickich) poglądach. Na politycznej scenie będzie „trochę inny”. Jak cztery lata temu – Paweł Kukiz. Jakie ma szanse. Trudno dziś to stwierdzić. Pewne jest jednak, że jak dotąd nie był związany z żadną partią polityczną, poglądy ma w miarę wyraziste i jednoznaczne. Jeśli uda mu się przedstawić kierunek działań zmierzających do zasypywania społecznych podziałów, do spokojnego wyjaśniania kontrowersyjnych zagadnień metodami łagodnego, rozsądnego uświadamiania – ma pewne szanse. Zmęczenie społeczeństwa „styropianowymi elitami”, głoszącymi wszem i wobec prawdy objawione osiągnęło już taki poziom, że jeśli nie w przyszłorocznych, to w następnych wyborach prezydenckich ktoś taki jak Hołownia może mieć szanse. Być może jest to szansa także dla Polski. Bo tych szans kraj nasz coraz bardziej potrzebuje.