Jest pomysł na pensje dla polityków!
Ostatnio, za sprawą posłów wszystkich sił politycznych reprezentowanych w Sejmie, rozgorzała gorąca dyskusja na temat zarobków: posłów, senatorów, działaczy samorządowych, funkcjonariuszy państwa. Jedni są „za, a nawet przeciw”. Inni – przeciw, ale za.
Zaczęto wyciągać argumenty o wysokości zarobków dyrektorów departamentów w ministerstwach (wyższych, niż uposażenie ministra, który, mam taką nadzieję, o tych zarobkach decyduje), o ciężkiej pracy pierwszej damy, o tym, że niskie zarobki mogą stanowić element korupcjogenny. Włos jeży się na głowie, gdy się tego wszystkiego słucha. A sprawa jest stosunkowo prosta.
Cóż stoi na przeszkodzie, aby każdy kandydat na funkcję wybieralną wiedział, że w przypadku uzyskania mandatu zarabiał będzie tyle, ile średnio zarabiał w ostatnich na przykład trzech latach. Kwota byłaby obliczona na podstawie zeznań podatkowych i rewaloryzowana o wskaźnik inflacji. Swoją drogą ciekawe, ilu mielibyśmy w takiej sytuacji kandydatów do pracy w Sejmie Rzeczpospolitej? Wreszcie stałoby się jasne, że nikt, „kto idzie do polityki”, nie idzie po to, by się „dorobić”.
Zarobki głowy państwa powinny być wysokie. Oceniam, że w dzisiejszych warunkach powinny sięgać na przykład 100 tys. zł miesięcznie (Ta kwota nie ma żadnego teoretycznego uzasadnienia. Być może powinno to być 50 tys. zł. Wszystko zależeć powinno od możliwości budżetu). Pensja każdego pracownika państwa (rządowego i samorządowego) powinna stanowić określoną procentowo część zarobków Prezydenta Rzeczpospolitej. I tak powinno być od Marszałka Sejmu do szeregowego policjanta, lekarza zatrudnionego w NFZ, nauczyciela szkoły państwowej czy „sprzątaczki” w takim przedszkolu.
Argument o tym, że niskie zarobki (nie wiem, czy takie by były) mogą powodować skłonność do „poddawania się procesom korupcyjnym” upada natychmiast, gdy słucha się ministra Kamińskiego opowiadającego o sukcesach Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Ludzi mających skłonności do działań niezgodnych z prawem należy z życia publicznego (i gospodarczego) po prostu eliminować, a nie powoływać na stanowiska ministerialne.
Nie dam sobie powiedzieć, że cechy charakteru poszczególnych kandydatów na eksponowane stanowiska czy rządowe, czy gospodarcze, nie są znane decydentom. Jeśli tak by było, to natychmiast należy zmienić owych decydentów. Co chwilowo nie jest możliwe. Kadencje dopiero niedawno się rozpoczęły.
Wszystko to jednak są propozycje i marzenia. Na ich realizację nadziei żadnej nie ma. O wiele łatwiej jest „doić” Rzeczpospolitą, prowadzić niekończące się dyskusje i narzekać na niskie zarobki. Można przynajmniej zyskać parę minut w telewizji. Życie pokazuje, że dla niektórych jest to wartość bezcenna.