„Nie wierzę w sukces naszego strajku”
„Obyś cudze dzieci uczył” – to polskie porzekadło jest formą przekleństwa, złorzeczenia. Z góry zakłada, że to niewdzięczna praca, za karę. A jednak dziewczynki takie jak ja, czyli z mojej epoki, uwielbiały bawić się w szkołę. Pamiętam, że miałam własny dziennik – specjalny zeszyt podzielony na rubryki, w których wstawiałam oceny moim kolegom i koleżankom z klasy. Ostrzegano mnie, że do tego zawodu nadają się nieudacznicy życiowi… lub pasjonaci, społecznicy, idealiści.
Jestem nauczycielem od 24 lat i nie jest to mój pierwszy zawód, chociaż zapewne ostatni. Byłam aktorką a potem wyłącznie mamą niepełnosprawnej córki. Gdy, po siedmiu latach morderczej rehabilitacji, dostała się do znakomitej szkoły – Gdańskiego Specjalnego Ośrodka dla Osób z Autyzmem, odetchnęłam, i podjęłam pracę jako nauczyciel języka polskiego w jednym z gdyńskich liceów. Bałam się pracować na cały etat, oczekując dalszych problemów ze zdrowiem dziecka. Byłam odpowiedzialna za jej życie i rozwój, ale też tych, których podjęłam się kształcić. Nie chciałam, żeby ktokolwiek mi zarzucił, że nie wywiązuję się ze swoich zadań, bo zasłaniam się niepełnosprawnością córki.
W miarę upływu czasu jednak coraz bardziej angażowałam się w pracę szkoły. Organizowałam warsztaty teatralne i recytatorskie dla dzieci i młodzieży, założyłam klub „Schron” dla młodzieży z problemami, pisałam scenariusze przedstawień, książki dla dzieci, dialogi dla muppetów, które animowałam wraz z grupą przeszkolonych przeze mnie uczniów. Cyklicznie odwiedzaliśmy lokalny dom dziecka, wyjeżdżaliśmy na obozy letnie.
Ukończyłam dodatkowe dwa kierunki studiów podyplomowych, o licznych kursach doskonalących i nadających kompetencje np. egzaminatora, nie ma co wspominać. Wszystkie te dodatkowe działania na rzecz dzieci, młodzieży, szkoły zawsze były nieodpłatne. W ramach pracy społecznej mniej lub bardziej dobrowolnej w różnych okresach. Zostałam dwukrotnie zredukowana z powodu przekształcania szkół w ramach reformy, a także tego, że nie byłam zatrudniona na pełnym etacie a do tego jako ostatnia zatrudniona.
W końcu dostałam etat, ale już po dwóch latach okazało się, że inne koleżanki miały większe potrzeby niż ja i im dano godziny ponadwymiarowe, mnie niepełny etat. Dopiero od paru lat pracuję na pełny a nawet ponad etat. Jednak widmo głodowej emerytury – około 1200-1600 złotych, jak wyliczył ZUS i do tego renty socjalnej niepełnosprawnej córki, spędza sen z powiek. Jak z tego wyżyjemy?
Jeszcze dwa miesiące temu weekendowo-tygodniowe-żywnościowe zakupy dla mojej rodziny to był koszt ok. 250 złotych i zapewniam, że nie były to rarytasy, ale przeciętne menu klasy średniej. Od pewnego czasu zauważyłam, mimo że jako humanistka nie jestem biegła w rachunkach, że te same zakupy łączą się z zupełnie inna kwotą – ok. 360-410 złotych. Czyżbym więc o czymś nie wiedziała? Czy to skutek inflacji czy może zmiany opakowań i ciężaru kupowanych przeze mnie produktów? Wizyta u dentysty lub lekarza, czy chociażby fryzjera zaczęła być nieprzewidzianym wydatkiem, który coraz trudniej wmontować w budżet. Dobrze, że mam męża, który reguluje opłaty, bo z moimi netto 2300, w porywach 2600 złotych w ogóle bym nie mogła sobie na to pozwolić. A uczniowie surowo oceniają wygląd zewnętrzny nauczyciela. Słabo ubrany to frajer nie radzący sobie z rzeczywistością, a więc oni nie mają podstaw do liczenia się z takim gostkiem.
Szkoła zmieniła się. Od paru lat zauważyłam nagonkę medialną na środowisko nauczycielskie. Strach przed byciem posądzonym o molestowanie moich uczniów powstrzymywał mnie przed przytulaniem i głaskaniem płaczącego chłopca z czwartej klasy podstawowej. Nie mówiąc o tych z ósmej, którzy wpatrzeni w panią od teatru, też chcieliby po prostu prywatnie pogadać. Trzeba uważać na każde słowo. Rodzic wierzy bezkrytycznie swojemu dziecku. Przychodzi o każdej porze, nie bacząc na godziny wywiadówek, konsultacji czy przerw, by zażądać zmiany oceny, poprawy po raz któryś oceny, podwyższenia oceny. Gdy nauczyciel powołuje się na WSO (Wewnętrzny System Oceniania), w którym wszystkie tego typu procedury zostały opisane i wytłumaczone, często spotyka się z jawną niechęcią lub wręcz atakiem. Jednym słowem, rodzic wie lepiej, a nauczyciel wzywany na dywanik przed dyrektora, musi pokornie tłumaczyć się z tej czy innej decyzji. Jedynek nie należy stawiać na koniec semestru czy roku. Szkoły walczą o ucznia i dotacje, o rodziców, prześcigają się w rankingach.
Nauczyciel dyplomowany, tak jak ja, posiadający liczne kompetencje, boi się o pracę, dodatek motywacyjny, zabiega o akceptację rodziców i dyrekcji. Wszelkie postawy społecznikowskie, idealistyczne są odbierane jako należna danina za wybór tego oto zawodu. Nie ma za nie żadnych profitów. Nikt nie zapłaci mi ani grosza za przygotowanie dodatkowe „Jasełek” na festyn, prowadzenie konferansjerki czy darmowego fakultetu humanistycznego dla ósmoklasistów. Moi znajomi pukają się w czoło patrząc na piętrzące się sterty testów na moim biurku i mój tzw. czas wolny.
To normalne, że kupuję stroje dla dzieci na przedstawienie, że targam z nimi siaty. Rodzice nie mają czasu zszyć szwu w kostiumie niedźwiedzia. Kupuję pisaki, bo te od szkoły nie piszą po dwóch godzinach używania i długopisy, których nigdy nauczycielom szkoła nie kupowała. Żebrzę o papier do kserokopiarki od poszczególnych klas, bo zakupiłam testy dla ósmoklasistów, a teraz muszę je kserować. Koleżanki piszą podanie do Rady Rodziców o zakup cyrkli i linijek.
A teraz strajk! Czy wierzę w zmianę? Oczekuję podwyżki? Szacunku? Uznania dla mojej pracy, współczucia, z powodu nieprzespanych nocy z powodu stresu związanego z coraz trudniejszymi i coraz częściej z deficytami różnego rodzaju uczniami, o rodzicach nie wspominając?
Otóż nie, nie wierzę w sukces naszego strajku! Z góry jesteśmy skazani na przegraną! Ani my – nauczyciele, ani osoby niepełnosprawne nie są pożądana populacją wyborców! Z jednej strony zbyt wykształceni, trzeźwo oceniający bieżące wydarzenia, niektórzy pamiętający dobrze demagogię i propagandę sukcesu czasów komunistycznych i ci zbyt słabi, bardzo często, tak jak moja córka skazani na pomoc najbliższych, na porozumienie bez słów. Ale wiem, że razem w nas jest olbrzymi krzyk, krzyk buntu, odrzucenia, oszukania, wykorzystania… kto go usłyszy?!
P.S. Moim największym sukcesem, oprócz mojej rodziny, są moi uczniowie. Jednej z nich – mam już trzy pozycje książkowe z pięknymi dedykacjami, z drugą – młodą przyjaciółką – kończymy pisać moją dziesiątą już książkę, właśnie nomen omen o szkole, trzeci, który uczestniczył w warsztatach muppetowych został aktorem lalkarzem. Z niektórymi spotkałam się w realu czy na forach i wielu dobrze mnie wspomina, za co jestem niezmiernie wdzięczna, chociaż mam świadomość, że byłam zawsze z tych wymagających od siebie i innych.
Beata Jaskuła-Tuchanowska