Państwo oddało pole - banda cwaniaków niszczy i dzieli | Gazeta Bałtycka
Opublikowano: 2.01.2019

Państwo oddało pole – banda cwaniaków niszczy i dzieli

Państwo już dawno zrezygnowało ze swych funkcji. W zamian za podatki, ściągane raz bardziej twardą, raz nieco mniej sprawną ręką, daje swym obywatelom coraz mniej.

Już zapomnieliśmy o dostępie do kultury, (chyba, że za taką uznamy plenerowe koncerty sylwestrowe), bezpłatnym lecznictwie (chyba, że za takowe uznamy roczne oczekiwania w kolejce do rehabilitacji osiemdziesięciolatka lub leczenie jedynek i dwójek „z NFZ”), bezpłatnym szkolnictwie (tu nieco zmieniło się pod rządami koalicji PiS i Zjednoczonej Prawicy), silnej armii (tu wspomnę tylko wymienne zakupy raz śmigłowców, raz podwodnych okrętów, zamieniane później na WOT), sprawnej i dobrze wyposażonej (uposażonej) policji i wielu, naprawdę wielu innych sprawach.

O niezależnych i niezawisłych sądach czy Sejmie podległym jak nie jakimś wpływowym grupom środowiskowym, to bliżej nieokreślonym, politycznym działaczom brukselskim nawet nie warto wspominać.

Na temat naszych granic, które już nie są tak bardzo nasze, można myśleć różnie. Wolałbym jednak, żeby naszych granic strzegli polscy funkcjonariusze. I byśmy byli gotowi i mieli możliwość przywrócenia skutecznej kontroli wszystkich naszych granic, gdy z jakichkolwiek powodów uznamy to za konieczne dla bezpieczeństwa Polski i Polaków.

Efektem tego zwijania Państwa w sferach zawsze mu przynależnych był „rozkwit” samorządów. Ten rozkwit w początkowym okresie działań samorządu w nowym, już nie „totalitarnym” państwie zaowocował całkiem niezłym rozwojem naszych małych ojczyzn. Jednak „im dalej w las, tym więcej drzew”. Im więcej uprawnień, rutyny, doświadczeń, sprawdzonych możliwości działania, tym więcej decyzji aspołecznych, niekiedy wręcz grabieżczych, nie mających uzasadnienia innego jak zaspokojenie finansowych potrzeb lokalnej społeczności kosztem każdego, byle nie „ziomala”.

Pierwszy z brzegu przykład: osławiona już o gospodarowaniu odpadami. W założeniu każdy miał płacić w zależności od ilości wytwarzanych odpadów. Samorządowcy mieli pilnować, by każdy wytwarzający odpady miał stosowną umowę z firmą odbierającą odpady. W ramach ulepszania dobrego przekazano w ręce samorządowców wszelkie uprawnienia z tym związane, co skutkowało natychmiastowym wzrostem kosztów oddawania śmieci wszystkich, którzy je wytwarzali. Ale doświadczenie i wspomniana wyżej rutyna oraz kolejna nowelizacja ustawy pozwoliły władzom samorządowym obciążać opłatami za odpady także tych, którzy ich nie wytwarzają bądź wytwarzają w znikomej ilości. Mam na myśli właścicieli domków letniskowych. Zgodnie z ustawą wysokość opłaty za odbiór odpadów dla tej grupy obywateli arbitralnie ustalają władze gminy, na której ów domek jest zlokalizowany! Bez oglądania się na ilość odpadów czy fakt, że „chałupa” nie jest wykorzystywana na przykład od lat. Ważne, że płaci przyjezdny (bardzo często spoza gminy), a nie „swój”. Znam przykłady, gdzie wzrost opłat wprowadzonych z dnia na dzień był czterokrotny, a opłata za „domek letniskowy o powierzchni użytkowej 15 m2 jest równa jednej trzeciej opłaty rocznej, jaką musi za odpady uiścić gospodarz największego (najliczniej zamieszkanego) gospodarstwa w danej gminie.

Ostatnio głośno zrobiło się na skutek niefortunnych decyzji władz Warszawy w sprawie tak zwanej bonifikaty za „zamianę prawa wieczystego użytkowania” na własność. Zwracam uwagę, że Warszawa nie jest tu żadnym chlubnym czy niechlubnym wyjątkiem. Ale znacznie bardziej bulwersujące niż owe, dla Warszawy wyjątkowo niefortunne „bonifikaty”, jest to, co robią samorządy z wartościami nieruchomości, stanowiącymi podstawę do ustalania opłat z tytułu wieczystego użytkowania gruntów. Zdaniem niektórych, te wartości wzrosły na przykład o trzysta procent w skali sześciu lat!

Spokojnie. Każda z władz samorządowych, szukająca na gwałt pieniędzy (na przykład na opłacenie znacznie wyższych w najbliższym czasie rachunków za energię elektryczną), zwłaszcza u „przyjezdnych”, swoją decyzję w tej sprawie podeprze odpowiednio „zgrabnym” operatem szacunkowym. Sporządzonym, a jakże, przez majątkowego „rzeczoznawcę”. Który najpierw zapyta zleceniodawcę, czy ten „chce kupić, czy sprzedać? A ponieważ za taki operat płaci samorządowiec, (nie z własnej, a naszej kieszeni), operat będzie dokładnie taki, jak oczekiwany. Bo przecież za trzy lata (może za cztery, może za pięć) znów będzie potrzebny jakiś operat. „Dobrze” napisany ten pierwszy daje gwarancję kolejnych zleceń. A każdy chce z czegoś żyć.

I tak kręci się ta Rzeczpospolita, coraz bardziej zbliżając do upadku (nie pierwszego w naszej historii). Skąd to czarnowidztwo? Odpowiadam. Bo mając do czynienia z takim brutalnym ograbianiem obywateli, realizowanym w świetle prawa, zaczynam coraz bardziej już nie wyśmiewać, już nie wskazywać, ale wręcz nienawidzić grabieżców. (Niektórzy mogą ich nazywać cwaniakami, jeszcze inni – sprawnymi, operatywnymi gospodarzami w terenie). Zadaję sobie czasem pytanie: co czuje mieszkaniec Warszawy, który przyjeżdża do Gdańska i dowiaduje się, że za jednorazowy przejazd środkami komunikacji miejskiej musi zapłacić więcej niż posiadacz karty gdańszczanina? Pewnie nóż mu się w kieszeni otwiera. Podobnie jak gdańszczaninowi, który pojechał do Warszawy i przekonał się, że „to działa w obie strony.

Mamy już więc dwa otwarte noże! Jeśli do tego, co napisałem dodam, że jakoś dziwnie coraz częściej słyszę nie, że Gdańsk jest miastem wolności, ale że Gdańsk jest „wolnym miastem”, to włos jeży się na głowie. Gdy słyszę, że autonomia Śląska to nic złego, to zastanawiam się, czy takiego stwierdzenia porusza się jeszcze w tym samym Układzie Słonecznym, w którym ja chwilowo jestem. A wszystkie te rzeczy miały miejsce w jak najbardziej oficjalnych wypowiedziach osób, które pretendują do miana polskich „elit”. (Tu uwaga: cudzysłów nie jest pomyłką ani przypadkiem).

I tak, przy pomocy bzdurnych ustaw, często pisanych już nie pod dyktando, ale wręcz przez przedstawicieli wspomnianych wyżej wpływowych grup, władza przybliża nas do kolejnych wewnętrznych sporów i waśni. Bo przecież zjednoczona Polska nie jest wygodna dla naszych przyjaciół ani na wschodzie, ani na zachodzie.

Autor

- publicysta, komentator i felietonista.



Moto Replika