Politycy-hejterzy. „Nie wiedzą nawet, że w internecie nie są anonimowi”
Niedawno pisałem o polskim dziennikarstwie, a właściwie – o jego braku. Jako przykład ilustrujący prawdziwość przedstawionej wyżej tezy wykorzystałem sposób, w jaki media różnych nurtów politycznych (o dziwo, można taki podział przeprowadzić, co już samo w sobie jest ewenementem) przedstawiły (lub przemilczały) afery „hejterskie”, których źródła znalazły się w okolicach urzędu miejskiego w Inowrocławiu i Ministerstwa Sprawiedliwości. Tym razem obie afery wykorzystam do przybliżenia Czytelnikom poziomu, jaki reprezentują w Polsce politycy.
A więc ludzie, których nazwiska właśnie pojawiają się na listach wyborczych, którzy „codzienną ciężką pracą mają służyć Polakom i Polkom”, że zacytuję moją ulubienicę, panią Beatę Kempę.
Nie wiem, czy komentarze zamieszczane w internecie mają jakikolwiek wpływ na kształtowanie tak zwanej opinii publicznej. Jako istota rozumna zdaję sobie sprawę, że jest grupa ludzi, którzy o swoje niepowodzenia, swoją nieudolność, swój brak szczęścia, swoje lenistwo, swój brak umiejętności – gotowi są posądzać wszystkich i wszystko.
Jakiś czas temu otrzymali oni do rąk internet. Jest to narzędzie bardzo tanie, pozwalające w jakiś sposób rozładowywać frustracje wynikające najczęściej ze wspomnianych wyżej cech. To narzędzie ma jeszcze jedną, charakterystyczną właściwość. Sprawia wrażenie, że swoje „myśli” można wyrażać w nim anonimowo. O tym, że jest to nieprawda, proponuję zapytać niektórych fachowców zatrudnionych w tak zwanych służbach. Oni potwierdzą, że aby w internecie zachować anonimowość, trzeba być naprawdę dobrym specjalistą. Tacy są raczej nieźle opłacani, raczej nie mają problemów z pracą, z dotrwaniem od pierwszego do pierwszego.
Tak więc każdy, kto uważa, że w internecie może zachować anonimowość, nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co robi. Jego walory intelektualna są na poziomie, którym trudno się zachwycić. Tym bardziej trudno zachwycić się poziomem jego internetowych wypowiedzi. Zwłaszcza, gdy są przesycone agresją, wulgaryzmami, nieprawdziwymi informacjami, wydumanymi teoriami. (Są tym, co w powszechnym, potocznym języku nazywane jest „hejtem”). Zauważyłem zresztą, że komentarze, często bardzo nienawistne i agresywne, rzadko kiedy są komentarzami odnoszącymi się do zapisanych treści. Najczęściej są nienawistnym wyrażeniem opinii na temat autora tekstu, które komentującemu z jakiegokolwiek powodu nie spodobał się.
Czy w związku z tym „hejt” może wpływać w sposób znaczący na tak zwaną opinię publiczną? Moim zdaniem – nie. Ale każdy może sam oceniać skuteczność hejtu. Chciałbym, aby rządzili w moim kraju ludzie światli. Chciałbym, aby w moim kraju władzę sprawowali przedstawiciele rzeczywistych elit. („Elita” – grupa ludzi wyróżniających się pozytywnie …”). Trudno przyjąć, że to tak zdefiniowana „elita” posługiwała się w swej działalności agresywnym, nienawistnym, „hejterskim” językiem. A tymczasem…
Wspomniane na wstępie afery pokazują aż nazbyt wyraźnie, że hejt jest formą językową, jaką bardzo często posługują się ludzie wyniesieni na szczyty społecznej hierarchii. Ba. Że niektórzy z nich, być może chcący „przeżyć przyjemność i zachować niewinność”, podżegają do agresji językowej innych. Powiem wprost: to już nie jest elita. To już nie są ludzie, którzy powinni sprawować rządy w moim kraju.
Język pomówień, insynuacji, agresji, chamstwa – budzi w tak zwanych przeciętnych ludziach odrazę. Jeśli ktoś posługuje się nim w celu manipulacji opinią społeczną, tym bardziej zasługuje na potępienie. Pewne, „swoje prawa” mają ludzie młodzi. Czasem drwią sobie, kpią, posługują się może niezbyt trafnymi metaforami, robią żarty. Nie zawsze muszą zdawać sobie sprawę z tego, że niekiedy takie działanie może być niezwykle bolesne dla tych, przeciwko którym jest skierowane. Być może dopiero za jakiś czas uzmysłowią sobie, że ich działanie jest złem. Takie zachowanie mogę zrozumieć u, powtórzę to raz jeszcze, ludzi młodych (nastolatków).
Ale dla takich ludzi nie ma miejsca w szeroko rozumiane polityce. Tam powinni trafiać ludzie dojrzali, także emocjonalnie. Nie jest przypadkiem, że bierne prawo wyborcze uzyskuje się nie wcześniej niż w osiemnastym roku życia (do rad gmin, powiatów, sejmików województw). A tymczasem w Polsce ludzie władzy tak zwane zasady kompletnie lekceważą. Nic nie znaczy wypowiedziane słowo, nikomu nie przeszkadza chamskie zachowanie, nikt już (prawie) nie potrafi powiedzieć: proszę, dziękuję przepraszam.
I tak więdnie nam ta nasza Rzeczpospolita. W której każdy każdego nazywa zdrajcą, komuchem, faszystą, nazistą, Żydem, antysemitą albo jeszcze jakimś innym kosmitą. Czy najbliższe wybory przyczynią się do zmiany tego stanu rzeczy. Pozwolę sobie zacytować: „przypuszczam, że wątpię”. A szkoda.