To nie „mowa nienawiści” zabiła Adamowicza. Zabił go konkretny człowiek!
Minister Spraw Wewnętrznych już zarządził kontrolę firmy, która zajmowała się „ochroną” gdańskiej imprezy finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. I już są skutki tej kontroli. Już wykazano szereg nieprawidłowości. Najważniejsze z nich to, przynajmniej tak wynika z ogólnodostępnych materiałów, zatrudnianie osób niepełnoletnich, nie mających stosownych uprawnień (i szkoleń) pracowników ochrony osób i mienia, wykorzystujących swoje, „prywatne” środki przymusu bezpośredniego.
Nie powiem, że są to nic nieznaczące uchybienia. Ale są to uchybienia formalne. Które powinny zostać w wyznaczonym czasie usunięte. A gdzie analiza prawidłowości działań firmy zabezpieczającej konkretną imprezę? Gdzie to, co zwykliśmy nazywać profesjonalizmem działania? O tym w komunikatach MSW nie ma ani słowa.
Po zmianach ustrojowych przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku różnego rodzaju agencje ochrony zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu. Tak naprawdę każdy, kto w ramach transformacji ustrojowej uwłaszczył się na jakimś znaczącym fragmencie majątku byłej PRL zakładał sobie (kupował) firmę ochroniarską, a tak naprawdę, prywatną armię. Ówczesna władza, chcąc zachować pozory sprawności i siły państwa, obwarowała tworzenie tego typu prywatnych armii wymogiem posiadania koncesji, zatrudniania ludzi z „odpowiednim” przeszkoleniem, niekaralnością przynajmniej niektórych „ochroniarzy”. W efekcie nadzorowane najczęściej przez „byłych” firmy ochroniarskie kasowały wcale niemałe pieniądze za ochranianie a to szpitali, a to jednostek wojskowych, a to przedsiębiorstw „państwowych”, a to spółek miejskich, urzędów państwowych i samorządowych.
O jakości działań tych firm świadczyć może trochę prześmiewcze „ogłoszenie”, że „firma ochroniarska zatrudni osoby z grupą inwalidzką do ochrony fizycznej takiego czy innego obiektu”. Tak, takie żarty były powszechne. Jednak nikt nie zainteresował się bliżej sprawą. Państwo, mimo, że tylko „teoretyczne”, (a może właśnie dlatego), miało (i ma nadal) ważniejsze sprawy na głowie.
Spróbujmy podpowiedzieć panu Ministrowi Spraw Wewnętrznych, jakie wymagania powinien stawiać firmom, które chcą zajmować się ochroną fizyczną osób lub obiektów (oprócz tych formalnych, które od niemal trzydziestu lat obowiązują i się nie sprawdzają).
Na początek: jeśli firma ma cokolwiek ochraniać, to powinna stworzyć „plan ochrony”. Plan taki powinien przewidywać różne warianty działań. I nie mam tu na myśli przypadku, gdy człowiek nie do końca zrównoważony dokonuje zbrodniczego zamachu na Bogu ducha winnego prezydenta. Mam na myśli sytuację, gdy jakiś „dowcipniś” w tłumie gapiów w trakcie imprezy typu finał WOŚP czy mecz piłkarski – krzyknie: „tam leży bomba”. I tłum ludzi zacznie paniczną ucieczkę, przy okazji tratując kilkadziesiąt osób. Wspomniany wyżej plan powinien przewidywać kto, którędy i w jaki sposób wyprowadzi tłum ze strefy zagrożenia, minimalizując powstałe niebezpieczeństwo. Wykonawcy tak opracowanego planu muszą być przygotowani do takiego, specyficznego działania! Zapewniam, że spośród setki osób może dziesięciu byłoby zdolnych do sensownych działań w takiej sytuacji. Na pewno nie wystarczy tu szkolenie „pracownika ochrony osób i mienia”.
Czy dzisiejsze firmy ochroniarskie mają obowiązek tworzenia takich planów? Czy w przypadku imprez masowych, o znacznym stopniu zagrożenia, plan taki jest uzgadniany na przykład z policją?
Obrazek, jaki zapamiętałem z Gdańska. Dwóch „barczystych” ochroniarzy odprowadza zabójcę do samochodu. Chłopcy przeciskają się pomiędzy ciasno ustawionymi samochodami, pomiędzy którymi przejść może co najwyżej jeden człowiek! Widok sam w sobie – porażający! (Dodam: i nie do pomyślenia w przypadku działań policji!) Ale cóż. Takie mamy firmy ochroniarskie. To jeszcze nic złego. Ale jeśli takim firmom powierzamy poważne zadania, to już zaczyna być nieciekawie, żeby nie powiedzieć – niebezpiecznie. No, ale przynajmniej jest tanio.
Wspomniałem coś na temat szkoleń. Tu też zaczyna się kłaniać „teoretyczne państwo”. Pamiętam, że gdy byłem dzieckiem (młodzieńcem), na ulicy w każdej chwili i każdy przechodzień mógł (i był gotów to zrobić) mi zwrócić uwagę na niewłaściwe zachowanie. Ostatnich czterdzieści lat wyprało ze społeczeństwa postawy dbałości o dobro wspólne. Dziś już nikt nie zwróci dwunasto-, czternastolatkowi uwagi, żeby nie palił albo nie pił (publicznie). Bo każdy się boi. A policjanci uczą, żeby w takich sytuacjach raczej wzywać policję niż reagować. Bo można się narazić!
I tak na scenie w Gdańsku przez ok. pół minuty właśnie nikt nie zareagował na faceta, który z nożem w ręce tańczył i wykrzykiwał, że zabił prezydenta! Nikogo nie obwiniam. Stwierdzam tylko, że przez ostatnie lata tak zostaliśmy wychowani! Już nie strach przed złoczyńcą nas paraliżuje. Paraliżuje nas świadomość, że „to nie nasza sprawa”. Mam wrażenie, że i to powinno się w naszym kraju zmienić. Rozpoczęła się w kraju wielka dyskusja na temat „mowy nienawiści”.
To nie mowa zabiła prezydenta Pawła Adamowicza. Zamordował go konkretny człowiek. Jakie były motywy jego działania, powinna wyjaśnić prokuratura. A my, społeczeństwo, powinniśmy wrócić na ścieżkę, z której zeszliśmy (zostaliśmy sprowadzeni). Reagowania na zło. We wszelkiej postaci. Hasło walki z „mową nienawiści” jest hasłem zastępczym. Cwani politycy chcą po raz kolejny wykorzystać zaistniałe zdarzenie dla swoich, nie zawsze czystych celów. Wolałbym, żeby raczej zaczęli zastanawiać się, jak nauczyć Polaków, by przestali walczyć z czymś tam, nawet gdyby miała to być owa nic nieznacząca „mowa nienawiści”. Raczej walczmy o coś tam, na przykład o wzajemne zrozumienie, akceptację. Ale to znacznie trudniejsze. Nie widzę na razie polityków gotowych podjąć się tak sformułowanego zadania. I dlatego obawiam się, że przypadek gdański wcale nie musi być ostatnim.