Wiceminister Robert Grey został odwołany ze stanowiska wiceministra spraw zagranicznych. Jak zwykle w takich sytuacjach oficjalne komunikaty mówią wiele nic nie mówiąc. Obywatelom pozostają domysły i „nieoficjalne przecieki”, które najczęściej są po prostu w pełni kontrolowanymi, a nawet inspirowanymi „wrzutkami”.

Okazuje się, że po raz kolejny w polskim rządzie zasiada człowiek mający dwa paszporty, niejasną przeszłość i jeszcze mniej jasną historię swojej działalności. A przeciętny Kowalski skazany jest na domysły i wspomniane wyżej „wrzutki” mówiące między innymi, że pan Robert Grey współpracował ze służbami specjalnymi Stanów Zjednoczonych.

Mam wrażenie, że tego typu działalność w potocznym języku nazywa się szpiegostwem i w większości cywilizowanych krajów świata traktowana jest podobnie jak zdrada. Można tu rozważać charakter tej współpracy i ewentualnej działalności właśnie zwolnionego wiceministra.

W dzisiejszym świecie wiele wywiadów, zwłaszcza tych liczących się, więcej pieniędzy przeznacza na tak zwaną agenturę wpływu niż na to, co ja nazywam „bezpośrednim zdobywaniem informacji”. Ewentualne udowodnienie niezgodnej z prawem działalności agentowi wpływu praktycznie jest niemożliwe. A szkody przez niego wywoływane – mogą być gigantyczne.

Trzeba przyznać, że my, Polacy, jesteśmy szczególnie podatni na działania agentury wpływu. Powodują to nasze narodowe cechy, owo umiłowanie wolności i swobody, niechęć do podporządkowywania się narzucanym procedurom, przepisom, nawet ustawom. Na ten temat zapewne wiele mogliby powiedzieć specjaliści ze służb specjalnych na przykład Rosji. Albo autorzy niezwykle poczytnych książek, niegdyś doskonali oficerowie polskiego wywiadu.

Prawdy w sprawie pana Roberta Grey’a zapewne (nigdy) nie poznamy. Ale sensacje w szeregach przedstawicieli polskiego rządu także nie są nam potrzebne.