Gdzie jest wiarygodność rządu? Pytań coraz więcej
Ekipa rządząca chyba coraz bardziej gubi się w gąszczu problemów, jakie stawia przed nią codzienna rzeczywistość. I zamiast rozwiązywać te problemy, posuwa się do działań, które dotychczas przypisywane były (raczej słusznie) koalicji Platformy Obywatelskiej i PSL.
Działacze Prawa i Sprawiedliwości od mniej więcej czterech lat usiłują wpoić opinii publicznej, że stanowią grupę osób wyjątkowo wiarygodnych. Tak mówiła wielokrotnie pani premier Beata Szydło, to samo niemal w każdym wystąpieniu podkreśla pan premier Mateusz Morawiecki. Argumentując, że przecież, zgodnie z obietnicami, wprowadzono program „Rodzina 500+”, przywrócono obowiązującą poprzednio granicę wieku uprawniającą do przejścia na emeryturę, trwają ciągłe prace nad odbudową polskiego przemysłu.
Wszystko to prawda. Jednak są i inne fakty, które sugerują, że obecną grupę trzymającą władzę łatwiej przyrównać do pani premier Ewy Kopacz, z mównicy sejmowej mówiącej o przekopywaniu smoleńskiej ziemi „na metr w głąb” czy o konieczności zmiany Konstytucji Rzeczpospolitej w taki sposób, by lasy państwowe chronić ustawowo, bo konstytucyjne zapisy nie gwarantują tego, co może zagwarantować ustawa.
Dlaczego tak to widzę? Kilka przykładów, dosłownie z ostatnich kilku, kilkunastu dni. Od dwóch tygodni „tematem dyżurnym” w mediach związanych z rządzącymi jest pedofilia w kościele. Konieczność walki z tym, trzeba przyznać, wyjątkowo paskudnym procederem, jest koniecznością. Ale dlaczego w ramach tej „walki” Prawo i Sprawiedliwość dokonuje potężnej zmiany Kodeksu karnego, przygotowywanej od co najmniej dwóch lat?
Pedofilia
Dziś dominuje hasło: popieracie walkę z pedofilią? Zagłosujcie za proponowanymi zmianami. A te na przykład od nowa definiują „funkcjonariusza publicznego” (znacząco rozszerzając krąg osób tym mianem określanych). Ale o tym w mediach – ani słowa. Do klasyki twórczości parlamentarnej przejdzie wystąpienie posła PiS, Bartosza Kownackiego, uzasadniającego konieczność pilnego wprowadzenia proponowanych zmian. Stwierdził on m. in, że „ten projekt …. był wcześniej przygotowany przez Ministerstwo Sprawiedliwości… Ale skoro jest takie a nie inne zapotrzebowanie społeczne, skoro ta sprawa budzi społeczne emocje, to obowiązkiem parlamentarzystów jest jak najszybciej przystąpić do pracy i pracować merytorycznie”.
Pozwolę sobie zauważyć, że stara zasada sprzedawców korporacyjnych mówi: należy najpierw wzbudzić w kliencie potrzebę. Teraz już samo nasuwa się pytanie: czy cała kampania medialna związana z pedofilią w kościele nie miała na celu właśnie rozbudzenia „społecznej potrzeby” karania? Czy nie miała wzbudzić atmosfery wzburzenia tylko po to, by „zobowiązać” praktycznie wszystkich parlamentarzystów do poparcia „z marszu” projektu, w którym jest sporo nieprecyzyjnych zapisów, zmian co najmniej wątpliwych, wykraczających poza zakres rozwiniętej dyskusji medialnej. Wspomnę tylko, że głosowany w tej atmosferze projekt zmian w Kodeksie karnym liczy, uwaga, pięćdziesiąt stron.
Ustawa 447
Inny temat. Sławetna amerykańska „ustawa 447”. Do niedawna „grupa trzymająca władzę” pomijała ją milczeniem. Sprawa nie istniała. Nieco inaczej reagowały media niezależne. Jednak siła ich społecznego oddziaływania jest jeszcze zbyt mała, by rządzący musieli zaprzątać sobie głowę takim zjawiskiem.
Aż doszło do 11 maja, gdy odbył się marsz,organizowany przez naprawdę niezależne społeczeństwo. Chyba zupełnym przypadkiem było, że akurat dwa dni później do Warszawy miała przyjechać izraelska delegacja. Czy w ramach tego spotkania z Izraelczykami miano rozmawiać o zaspokajaniu żydowskich finansowych zachcianek, nie wiem. Oficjalne media milczały jak zaklęte. Jednak informacja o wizycie dotarła do niezależnych dziennikarzy, którzy, na szczęście, puścili ją „w eter”. Teraz już sprawy nie dało się wyciszyć.
Co zrobiła władza? Szybko znalazła pretekst (nie wiem, czy prawdziwy) do odwołania wizyty. I gromkim głosem krzyknęła: „nie dla żydowskich roszczeń! Głośny głos sprzeciwu społeczeństwa był na tyle słyszalny, że głos zabrała nawet pani ambasador (namiestnik?) USA w Warszawie. Myślę, że Czytelnicy nie będą zdziwieni jeśli powiem, że aż obawiam się, w jakim celu Prezydent Rzeczpospolitej został zaproszony (wezwany) do Białego Domu i na ile potrafi wyjaśnić panu prezydentowi Trumpowi, że:
- prawo stanowione w USA nie ma (przynajmniej na razie) mocy obowiązującej w Rzeczpospolitej, która ma własny, polski Sejm, który działa wyłącznie w interesie Polski,
- nie ma żadnych możliwości ani podstaw do tego, by rozpatrywać zagadnienie tak zwanego mienia bezspadkowego.
Sprawy te są jednoznacznie uregulowane w polskim prawie, które nie przewiduje, podobnie jak prawa wszystkich chyba cywilizowanych krajów, by mienie takie mogło być przekazywane grupom wyznaniowym, nawet, jeśli uważają się za wyjątkowo poszkodowane w wyniku II wojny światowej.
I jeszcze jeden temat mówiący o wiarygodności. Gdy Donald Tusk obejmował wysokie stanowisko w strukturach Unii Europejskiej, niemal zdradziecko opuszczał Polskę. Wszak był kapitanem schodzącym jako pierwszy z mostka polskiego statku na wzburzonym morzu.
Przyznam, że w pewnym stopniu podzielam taką opinię. Niemal wszyscy europosłowie poprzedniej koalicji rządzącej pojechali „do Brukseli” dla pieniędzy. Na pewno nie w celu dbania o polskie interesy.
Dziś, gdy patrzę na listy kandydatów do europarlamentu, z pewnym zażenowaniem widzę nazwiska „wielkich” dzisiejszych opozycjonistów oraz niemal całą czołówkę „ekipy trzymającej władzę”. A w uszach mam nieustannie powtarzane przez panią Beatę Kempę słowa, że będziemy tam, w Brukseli, ciężko pracować dla dobra Polski.
No cóż. Mam nieodparte wrażenie, że tak dzisiejsi opozycjoniści jak i ci, którzy sprawują władzę, „do Brukseli” starają się dostać w zupełnie innym celu. Gdybym ogłosił konkurs, jaki cel mam na myśli, to jestem przekonany, że każdy z Czytelników odpowiedziałby tak samo. To może nie jesteśmy tacy tępi?