Jarosław Kaczyński już wskazał nowych posłów. „Demokracja jak w PRL”
Jarosław Kaczyński ogłosił nazwiska 41 osób, które dostaną pierwsze miejsca na listach PiS w poszczególnych okręgach wyborczych do Sejmu. O miejsca te toczyła się cicha, ale zacięta walka między różnymi frakcjami w partii rządzącej, bo też i każdy z potencjalnych kandydatów, i ci którzy wygrali, i ci którzy muszą zadowolić się dalszymi miejscami, a także ci, którzy w ogóle nie zmieścili się na wyborczych listach PiS – wiedzą, że w zasadzie tych pierwszych 41 szczęśliwców już są posłami. Głosowanie ludowe, które odbędzie się kiedyś tam w październiku czy listopadzie jest czystą formalnością.
Właściwość polskiego systemu wyborczego polega bowiem na tym, że okręgi wyborcze do Sejmu są ogromne, liczą ok. 900 tys. mieszkańców, wyborcy nie mają szans na poznanie osobiste kandydatów kierują się więc opcją partyjną. Zwolennicy PiS będą w większości głosować na „jedynki” uznając, że „partia wie co robi”.
Tak samo postąpią zwolennicy opozycji i sympatycy Platformy, nie znając osobiście kandydatów zagłosują na nich wedle kolejności na partyjnej liście.
Tak więc każda jedynka na liście PiS już jest posłem de facto. Do wykonania pozostaje tylko formalność wrzucenia kartek do urny i policzenie przez jakieś tam komisje głosów, a potem złożenia ślubowania poselskiego.
Z kandydatami Platformy będzie podobnie, bo przy 20-30 procentowym poparciu także jedynki zostają posłami. Piszę to na kilka miesięcy przed wyborami, więc mogę przyjąć zakład z każdym, że tak właśnie się stanie. Każdy z Czytelników może zachować mój felieton i sprawdzić czy miałem rację.
A co z „dwójkami”, „trójkami” i kolejnymi na liście? To zależy też od poparcia procentowego w populacji wyborców jakim cieszy się dana partia. W PiS przy ok. 40% poparcia „dwójki” mają w gruncie rzeczy też mandat poselski w kieszeni. „Trójki” to – w zależności od okręgu – ok. 80-90% szans, a potem zależy to już od osobistej energii kandydata i pieniędzy jakie włoży w bilbordy. Byle zaczarować czymś wyborców i skupić na sobie uwagę. Zresztą to głosy oddane na całą listę dają mandaty poselskie – osobiste poparcie nie musi być takie duże. Będą tacy, którzy dostaną w milionowej Warszawie 2 tys. głosów (2 promile) i zostaną posłami.
Na listach PO rozrzut będzie nieco inny, ale prawidłowość taka sama.
O tym, kto ma zostać posłem i z jakim prawdopodobieństwem, decydują liderzy układający listy. To oni wręczają „szanse” kandydatom. I to oni w istocie decydują o składzie Sejmu – nie wyborcy. Wyborcy głosując tylko „dają głos” – stanowiąc swego rodzaju parawan dla całego tego procederu. Bo – skoro to Jarosław Kaczyński zadecydował dzisiaj o wyborze 41 posłów (na 100%) i o wyborze pozostałych także, to kto tu jest suwerenem, który sprawuje władzę w Rzeczypospolitej? Konstytucja ani słowem nie wspomina, że władzę sprawuje Naród przez przedstawicieli wybranych przez Jarosława Kaczyńskiego i Grzegorza Schetynę. Naprawdę! Sami przeczytajcie art. 4 ustawy zasadniczej – nic tam nie ma ani o Jarosławie, ani o Grzegorzu.
Żeby było jasne – ja nic osobiście ani do Jarosława Kaczyńskiego, ani do Grzegorza Schetyny – nie mam, ale nie uważam, że system wyborczy, w którym o tym kto będzie posłem, decyduje w istocie grupka kilku liderów partyjnych zasługuje na nazwę „demokracja” tylko dlatego, że obywatele mogą głosować. W PRL też mogliśmy głosować na listy ustalone wcześniej przez partię.
Zwłaszcza, że ostatecznie Państwowa Komisja Wyborcza rozwiała moje wątpliwości, stwierdzając, że obywatel polski nie może indywidualnie kandydować do Sejmu. Nie ma się co dziwić, że w tej sytuacji i prezes Kaczyński i przewodniczący Schetyna wzięli na siebie trud zapewnienia niektórym obywatelom tej możliwości. Samodzielnie nie możecie, ale my wam pomożemy. Przynajmniej niektórym. Trudno nie być wdzięcznym za taką decyzję. Przynajmniej tych 41 wybrańców powinno zachować wdzięczność. I na pewno zachowa.
Czy jednak trzeba w ogóle przeprowadzać w tej sytuacji jakieś wybory? Kiedy już dziś w zasadzie wszystko jest jasne?