Teraz będę profesorem…
Są politycy, komentatorzy, aktywiści, osoby publiczne, które w świadomości społecznej funkcjonują jako „profesorowie”, jednocześnie nigdy takiego tytułu oficjalnie nie otrzymały. Tłumaczą się różnie, czasem dziwnie, czasem kuriozalnie, czasem infantylnie. Rzadko jednak z niezasadnego tytułu rezygnują, choć jest w tym zakresie chlubny wyjątek.
Jednym z najmłodszych stażem „profesorów” jest obecny poseł PiS Zbigniew Girzyński, który na swoim profilu Facebook dumnie przedstawił się jako „Prof. Zbigniew Girzyński”
https://www.facebook.com/PoselGirzynski
Podpis Girzyńskiego sprawia wrażenie, że mamy do czynienia z prawdziwym, tytularnym profesorem, bo to właśnie naukowcy, którzy osiągnęli ten najwyższy poziom wiedzy i sprawności w danej dziedzinie, czasem podpisują się w podobny sposób (z pominięciem pozostałych stopni naukowych, czyli prof. dr hab.).
W przypadku posła PiS rzeczywistość nie wygląda jednak tak pięknie, jak zostało to wykreowane internecie. Otóż stosunkowo niedawno, bo 11 czerwca 2019 roku uzyskał on stopień naukowy doktora habilitowanego, co ciekawe, wśród zastrzeżeń dotyczących dorobku naukowego posła recenzenci podnieśli niski stopień jego umiędzynarodowienia, czyli brak artykułów obcojęzycznych, brak uczestnictwa w zagranicznych konferencjach naukowych oraz małą aktywność na łamach czasopism naukowych i nie uczestniczenie w naukowych dyskusjach. Silną stroną dorobku była z kolei publikacja monograficzna, która zapewne stała się podstawą nadania habilitacji.
Nadzwyczajny profesor?
Naukowcy, przedstawiając się, często chwalą się sprawowanym na danej uczelni stanowiskiem, z reguły jest to stanowisko „profesora nadzwyczajnego”. Ważne jest tu słowo „nadzwyczajny”, które nie oznacza kogoś lepszego niż przeciętny, a wręcz przeciwnie – oznacza, że w nadzwyczajnych, szczególnych sytuacjach i okolicznościach, taki ktoś może być tytułowany profesorem. Taką sytuacją jest np. przebywanie w murach uczelni, w której ową funkcję się sprawuje, bo tylko tam taki ktoś de facto jest profesorem.
Chęć promocji własnego nazwiska, pogoń za sławą i społecznym uznaniem okazują się być jednak bardzo silnym imperatywem i wielu naukowców bez większego kłopotu i zahamowań chwali się swoją „profesurą”. Tymczasem z reguły jest tak, że od momentu uzyskania habilitacji trzeba jeszcze wiele lat ciężko pracować nad dorobkiem, aby mieć szansę na tytuł profesora, który w Polsce nadawany jest przez Prezydenta RP.
Na prośbę o komentarz i sugestię, że tuż po uzyskaniu habilitacji, czyli zdecydowanie zbyt szybko jak na obowiązujące powszechnie naukowe standardy, Zbigniew Girzyński stał się „profesorem”, poseł tłumaczy, że postąpił tak, jak wielu jego kolegów.
„Oczywiście że dotyczy to stanowiska Profesora Uniwersytetu, którym jestem od 1 października ubiegłego roku. Skutkuje to tym, że na wszelkich urzędowym dokumentach, pieczątkach, wizytówkach, drukach i każdym możliwym miejscu wyraźnie to podkreślam podpisując się dr hab. Zbigniew Girzyński, prof. UMK. Nie chcę Panu przesyłać podobnych materiałów innych pracowników nauki, którzy zupełnie się do tego nie stosują. Jedynym wyjątkiem od tej reguły jest skrótowa nazwa tego profilu, którą wzorowałem na kilku kolegach o tym samym statucie akademickim na moim Uniwersytecie i na wielu innych uczelniach (często także zaangażowanych po różnych stronach politycznego sporu). Dziękuję więc za przekazaną uwagę, ale proszę wybaczyć, że się z tym zarzutem nie zgodzę”.
Poseł pokazał nawet swoją wizytówkę:
Wygląda na to, że w tym przypadku nie ma chęci walki o wysokie standardy nauki i o transparentność, jest za to powielanie raczej negatywnych nawyków… Poseł ma zapewne pełną świadomość tego, że nie wizytówki są najważniejszym narzędziem przekazu medialnego, a internet i media, w których już kilkakrotnie wystąpił jako „profesor”.
Dziś możemy się zastanawiać, czy Girzyński postępuje w pełni etycznie, natomiast przypomnijmy za dziennikiem „Fakt”, że w 2014 r. ten sam poseł był w grupie polityków, którzy z kasy Sejmu pobrali pieniądze (tzw. „kilometrówki”) na przejazd do Madrytu, po czym udali się tam tanimi liniami lotniczymi. Afera w większości przypadków zakończyła ich działalność w polityce, jednak akurat Girzyński do polityki wrócił…
Profesor bez profesury
Wśród osób aktywnych publicznie mamy wiele podobnych sytuacji. Żeby nie szukać daleko, osobami, które nie uzyskały tytułu profesora, a jako „profesorowie” występują są: Leszek Balcerowicz, Tomasz Nałęcz, Magdalena Środa, Krystyna Pawłowicz, Marcin Matczak, Andrzej Zybertowicz i wielu innych.
W przypadku tego ostatniego – niedawno rozgorzała gorąca dyskusja na temat odmowy nadania mu tytułu profesora. W 2019 roku Sekcja Nauk Humanistycznych i Społecznych Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów Naukowych odmówiła przyznania mu tytułu profesorskiego.
Brzmi to nieco paradoksalnie, gdy czytamy, że „profesorowi” odmówiono przyznania tytułu profesora, ale pokazuje to, jak mocno fałszywy przekaz medialny i promowanie latami niezasadnych tytułów wdrukowuje się w społeczną świadomość.
Po tym, gdy Zybertowicz nie został profesorem, zapowiedział, że ujawni treść recenzji swojego dorobku naukowego i stwierdził, że „dwóch profesorów napisało recenzje nierzetelne”. Wiemy z pewnością, że recenzje nie odpowiadają oczekiwaniom recenzowanego, nic poza tym.
Faktem jest, że dorobek dydaktyczny dr. hab. Andrzeja Zybertowicza jest zauważalny, ponieważ może się on pochwalić wypromowaniem pięciu doktorów, napisaniem sześciu recenzji doktorskich oraz dwóch habilitacyjnych. Z drugiej jednak strony habilitację otrzymał w 1997 roku, więc wskazany dydaktyczny dorobek uzyskany został w ciągu aż 23 lat.
Faktem bezspornym jest jednak to, że Zybertowicz tytułu profesorskiego póki co nie uzyskał.
Znawca prawa
Prawdziwą „perełką” w kategorii kreowania fałszywego obrazu profesora jest postać Artura Wróblewskiego – częstego gościa głównie publicznych mediów. Wróblewski bywa nazywany „profesorem”, „znawcą prawa międzynarodowego”, „amerykanistą”, także „doktorem”. „Profesorem” nazwany został choćby przez red. Marka Domagalskiego 04.09.2017 na łamach dziennika „Rzeczpospolita”:
Tymczasem jak czytamy na oficjalnej stronie Uczelni Łazarskiego, Wróblewski owszem widnieje wśród jej pracowników, jednak przedstawiony jest jako „magister”, pełniąc funkcję „asystenta”. „Nauka Polska”, czyli największa baza polskich naukowców również nie potwierdza, aby Wróblewski posiadał jakikolwiek stopień naukowy, zatem trudno w ogóle powiedzieć, że istnieje on w naukowej hierarchii, bo przyjęło się uważać, że wejście do świata nauki rozpoczyna się od uzyskania stopnia doktora, który wśród naukowców ma i tak znikomą wartość. Dziś większość liczących się uczelni na stanowiskach związanych z dydaktyką czy pracą naukową w ogóle nie zatrudnia magistrów.
Hasło „profesor Artur Wróblewski” może wynikać z niestaranności dziennikarzy, którzy z nim rozmawiają, może także wynikać z chęci podniesienia rangi swojego rozmówcy, tym samym całego tworzonego materiału dziennikarskiego. Niestety ostatecznie to po stronie zapraszanego do mediów gościa pozostaje obowiązek wytłumaczenia, że nie jest się profesorem; że źle zostało się przedstawionym; że nieuprawnione jest przypisanie sobie tytułu, którego się nie posiada, ponieważ w ten sposób wprowadza się odbiorców w błąd i jest wobec nich po prostu nieuczciwym.
Sędzia reaguje
W tym miejscu warto przywołać postać sędziego Jerzego Stępnia, byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego, który podobnie jak Wróblewski wielokrotnie nazywany był w mediach „profesorem”. W istocie jest on sędzią, nie posiada jednak żadnego stopnia naukowego. Po publikacjach w Gazecie Bałtyckiej Stępień zaczął reagować na niezasadnie przypisywany mu tytuł naukowy, tym samym zyskał spore uznanie odbiorców.
Wszystkim naukowcom życzymy naukowego rozwoju, ale przypominamy, że praca naukowa – jeśli realizowana jest w sposób rzetelny i uczciwy – jest długa, żmudna i wymaga wielu poświęceń. Jednak tylko harmonijny, stopniowy rozwój przynosi prawdziwą satysfakcję i społeczny szacunek, czego nigdy nie da pogoń za fałszywymi tytułami i nienależnymi zaszczytami.
***
Po publikacji tego artykułu do autora zgłosił się jeden z „bohaterów” tekstu z prośbą o opublikowanie poniższego oświadczenia:
Nie jest prawdą abym był w „grupie polityków, którzy z kasy Sejmu pobrali pieniądze (tzw. „kilometrówki”) na przejazd do Madrytu, po czym udali się tam tanimi liniami lotniczymi.” Zbigniew Girzyński
Otrzymaną informację pozostawiamy bez komentarza.
Redakcja