W ambasadzie Stanów Zjednoczonych…
Wszyscy dookoła uczą nas politycznej poprawności. A to nie należy kobiety przepuszczać pierwszej w drzwiach (bo to zahacza o seksizm), a to wiersz o Murzynku Bambo jest rasistowski (wszak powinno być o „Afroamerykaninie”), a to bożonarodzeniowa choinka może urażać czyjeś religijne odczucia.
W tych naukach wyspecjalizowali się zwłaszcza Amerykanie, znani także z tego, że wszystko, co tylko można, starają się opisać w różnych procedurach, które potem starają się, z lepszym lub gorszym skutkiem, stosować. Klasyczny przykład stosowania procedur mogliśmy oglądać, gdy prezydencki samochód zawisł na przeszkodzie mającej chronić przejazd przez którąś z bram jakiegoś wysokiego urzędu. Pokazały to telewizje całego świata. Rządzący w naszym imieniu ślepo podporządkowują się tym „uczonym” wytycznym, prowadzącym nas do wreszcie nowoczesnego, tolerancyjnego państwa powszechnej szczęśliwości.
Miałem ostatnio okazję odwiedzić ambasadę naszego nowego, bardzo „wielkiego brata”. I zostałem brutalnie sprowadzony na ziemię. Okazało się, że we wspomnianej ambasadzie są rasiści, w dodatku prawa kobiet mający „w głębokim poważaniu”. Dowody? Proszę bardzo.
Przy wejściu powitało mnie dwóch strażników, z których żaden nie był Afroamerykaninem. Nie spotkałem też ani jednego Afroamerykanina wewnątrz obiektu. (Być może jacyś siedzieli w pomieszczeniach dla mnie niedostępnych. Ale tego stwierdzić nie mogę, a wrażenie pozostało). Zgodnie z zasadą parytetu (do stosowania której jesteśmy tak intensywnie namawiani) we wspomnianej ambasadzie połowę personelu powinny stanowić panie. Powiem wprost. Nie spotkałem żadnej.
Jeśli pominę to, o czym już pisałem, że kobiety zostały „ukryte” w pomieszczeniach dla mnie niedostępnych, możliwości są dwie. Albo zasada parytetu nie jest przez naszego „wielkiego brata” stosowana albo co drugi z napotkanych brodaczy był kobietą, ale tylko kulturową.
Myśląc o powyższym poczułem się trochę jak w krainie wariatów. Przepraszam: „myślących inaczej”. Albo może zupełnie bezmyślnych.