Amerykanie traktują Polskę jak kolonię
Do 2006 roku Polska podobnie jak inne szanujące się, niepodległe państwa, nie wydawała swoich obywateli innym państwom, gdy toczyło się tam wobec nich postępowanie sądowe – nasza Konstytucja bezwzględnie i kategorycznie zakazywała wydawania Polaków obcym państwom.
Wyłom w tej fundamentalnej zasadzie uczyniło przystąpienie Polski do Unii Europejskiej, co w omawianej przez nas sferze skutkowało zmianą zapisów Konstytucji, która odtąd dopuściła możliwość ekstradycji Polaków do obcego państwa, uzależniając ją jednak od treści umowy pomiędzy Polską a krajem domagającym się ekstradycji.
Podobna umowa została nam już dekadę wcześniej ( !! ) narzucona przez Wielkiego Brata zza oceanu, gdzie zapisano, że wydanie tam polskiego obywatela może nastąpić gdy „jest to właściwe i celowe” – jak się należy domyślać – dla Ojczyzny Demokracji !
Co prawda zgodę na ekstradycję wyrazić musi Sąd Okręgowy, ale … jego orzeczenie może dowolnie ( ! ) zmienić Minister Sprawiedliwości ! Krótko mówiąc: cała procedura sądowa jest w gruncie rzeczy fikcją, gdyż w końcowym efekcie decydujące słowo należy do urzędnika ( bo jest nim minister ! ), od którego decyzji nie ma w dodatku odwołania !
Taki typ „prawa” obowiązywał swego czasu w koloniach, gdzie we wszystkich sprawach dotyczących „tubylców” decydował wyznaczony przez metropolię namiestnik i tak też jesteśmy przez Amerykanów traktowani.
Doskonałą tego ilustracją jest sprawa pewnego Amerykanina, który „nabroiwszy” w swojej pierwszej Ojczyźnie osiadł był w naszym kraju i uzyskawszy jego obywatelstwo czuł się bezpiecznie. W owych złudzeniach upewnił go wyrok Sądu, który na jego ekstradycję nie wyraził zgody. Na takie bezczelne dictum Sądu, który najwyraźniej uwierzył w swą niezależność, Namiestnik (w osobie Ambasadora wiadomego kraju) wezwał przed swe oblicze przedstawiciela tubylczej administracji (w randze wiceministra sprawiedliwości), któremu polecono… owo „skandaliczne” orzeczenie zmienić! Co uczyniono. Prawie rok ( ! ) po wydanym wyroku, ówczesny minister sprawiedliwości wniósł do Sądu Najwyższego kasację od przedmiotowego orzeczenia, który je ciupasem uchylił zaś przywołany do porządku Sąd Okręgowy wydał tym razem pożądany wyrok. Na wysokości zadania stanął także nowy minister i oto ekstradycja nagle stała się możliwa!
Obiekt owych zabiegów, przezornie nie czekając na ich finał, po prostu zniknął i zmylił pogonie, zaś jego obrońca wniósł skargę do TK (słusznie ) zauważając, że powoływanie się w procesie ekstradycyjnym na polsko – amerykańską umowę jest niezgodne z naszą ustawą zasadniczą podobnie jak fakt, że od decyzji urzędnika – ministra nie ma odwołania !
Skargę poparł Sejm czyli organ tworzący prawo. Trybunał debatował dwa lata. Wszystkie wymienione zastrzeżenia nie przeszkodziły naszym „strażnikom konstytucji” w wydaniu orzeczenia zgodnego z oczekiwaniami metropolii – gwoli sprawiedliwości dodać należy, że czterech sędziów nie zgodziło się z owym orzeczeniem …
No dobra – powiecie Państwo – a jak wygląda w takim razie praca amerykańskiego Sądu Najwyższego spełniającego za oceanem także funkcje naszego Trybunału? Ciekawe, że jeżeli wierzyć pierwszym dokumentom, Konstytucji i pierwszej ustawie z 1789 r regulującej jego działanie, to kwestie konstytucyjne nie wchodziły w zakres jego kompetencji. Tak było do 1803 roku, kiedy to sędziowie pod wodzą Johna Marshalla… sami przyznali sobie prawo decydowania co jest zgodne z Konstytucją.
Interesujące bywają także orzeczenia tego organu. Imaginujcie sobie Państwo, że owo szacowne gremium orzekło w 1896 roku, że segregacja rasowa jest jak najbardziej zgodna z ustawą zasadniczą, by nieomal 60 lat później zreflektować się, że jednak wręcz przeciwnie. Aby było śmieszniej oba orzeczenia wydano w pełnym majestacie prawa powołując się na tą samą XIV poprawkę do Konstytucji z 1868 roku!
Jak widać wyroki zapadają tam – podobnie jak u nas – zgodnie z politycznym zapotrzebowaniem. Podobnie jest z upolitycznieniem tego organu: oczywistą oczywistością jest fakt, że każdy Prezydent, któremu wypadnie wskazać kandydata na sędziego Sądu Najwyższego bez skrupułów wyznacza „politycznie swojego”. Nikogo to nie dziwi ani (fałszywie) nie oburza, nikt także nie biada nad upolitycznieniem owej najwyższej wyroczni prawa, gdyż naraziłby się na śmieszność.
Właśnie Prezydent Obama wskazał na – wakujące po śmierci jednego z sędziów – miejsce, swojego kandydata. Zgodnie z ichnią Konstytucją powinien on teraz przejść serię przesłuchań w Senacie, który ostatecznie musi zatwierdzić prezydencką nominację. Tymczasem… Senat ustami swego przewodniczącego oświadczył, że nie będzie prowadził żadnych przesłuchań do czasu wyboru nowej głowy państwa ! Dlaczego nie? BO NIE! I wszystko jest w najlepszym porządku!
Tak sobie myślę, że może lepiej już nie bierzmy przykładu z naszych amerykańskich „idoli” zaś „profesorom demokracji” zalecałbym rozpoczęcie robienia porządków od własnego obejścia.