Bitwy z policją, gaz pieprzowy na ulicach – to codzienność w stolicy Turcji. Ale o co tak naprawdę chodzi?
W Turcji wrze. Takie proste stwierdzenie można jednak poprzeć licznymi obserwacjami tego, co aktualnie się tam dzieje. A dzieje się sporo.
Początkowo pokojowa manifestacja przeciw budowie centrum handlowego na terenie zabytkowego parku, przerodziła się w otwartą walkę z władzą, która ogarnęła cały Stambuł, uniemożliwiając mieszkańcom normalne funkcjonowanie. Bitwy z policją, gaz pieprzowy na ulicach, to codzienność dla kogoś, kto żyje w stolicy Turcji. Pytanie tylko, o co w tym wszystkim chodzi? Kto jest „dobry”, a kto jest „zły”? I dlaczego media w Polsce tak mało o tym mówią?
Żeby się nie rozwodzić, postaram się w skrócie opisać, jak do tego doszło. Wszystko zaczęło się w parku Gezi. Rankiem 28 maja grupka licząca około 50 osób zgromadziła się tam w celu ochrony tego miejsca przed zniszczeniem, jakim niewątpliwie byłaby wspomniana budowa w tym miejscu centrum handlowego. Policja, aby ich rozpędzić, postanowiła użyć gazu pieprzowego. I to był w sumie pierwszy i najpoważniejszy błąd. Mieszkańcy, już od dłuższego czasu zirytowani poczynaniami rządu, odebrali ten atak personalnie i zaczęli przyłączać się do protestujących. Im bardziej policja chciała ich stamtąd wygonić, tym więcej ich tam się pojawiało. 31 maja manifestowało już ponad 10 tys. osób. 1 czerwca protesty objęły już cały Stambuł.
No to pokrótce sytuacja została naświetlona. Teraz może dokładniej. Dlaczego to wszystko przybrało tak poważną formę, w wydawałoby się stabilnym, szybko rozwijającym się kraju europejskim?
Cóż, ryba psuje się od głowy, więc warto uważniej przyjrzeć się premierowi Recep Tayyip Erdoğan (niestety nie odmienię tego nazwiska, bo nie chciałbym czegoś przekręcić). Urodzony w Stambule, absolwent szkoły religijnej İmam Hatip Lisesi w Stambule, ukończył studia ekonomiczne, zaangażowany w działalność polityczną już w ich trakcie, związany z ruchem islamistycznym etc. Widać ewidentnie, że osoba niezwykle religijna.
12 grudnia 1997 na wiecu w prowincji Siirt, jako burmistrz Stambułu, wygłosił bardzo ciekawe przemówienie, w którym zacytował fragment poematu Ziyi Gokalpa:
„Meczety są naszymi koszarami. Minarety są naszymi bagnetami. Kopuły są naszymi hełmami. Wierni są naszymi żołnierzami. (…) Nikt nie zdoła uciszyć wołania na modlitwę. Położymy kres rasizmowi w Turcji. Nigdy nas nie zdławią. Nawet gdy otworzą się niebiosa i ziemia, nawet gdy zaleją nas wody i wulkany, nigdy nie zawrócimy z naszej drogi. Moim oparciem jest islam. Gdybym nie mógł o nim mówić, po cóż miałbym żyć?”
W tym momencie przestaje to wyglądać jak zwykła „religijność” mówcy, a zaczynamy wchodzić na płaszczyznę fundamentalizmu. Tak samo stwierdzono wtedy w Turcji i ówczesny burmistrz Stambułu wylądował w więzieniu. W 2003 roku, stojąc na czele nowo utworzonej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (tak na marginesie, intrygująca nazwa i jeszcze ciekawszy program wyborczy) został premierem Turcji.
Co zaś tyczy się drugiej strony konfliktu, to są to z reguły młodzi, liberalni ludzie, wychowani w duchu europejskiej wolności, pokolenie posiadające szeroki dostęp do internetu (wbrew pozorom, to dosyć ważne), czyli same ochy i achy.
Co jest więc głównym motywem protestów? Tworzenie w Turcji kolejnego emiratu arabskiego. Państwa, w którym Szariat jest obowiązującym prawem, kobiety nie mają żadnych praw, a innowierców należy wymordować.
To tak w skrócie. Na szczęście młodzież dosyć szybko zorientowała się w sytuacji i miejmy nadzieję, że nie dopuści do tego czarnego scenariusza. Dowodem na antyislamski charakter demonstracji jest coraz większe zaniepokojenie okolicznych stricte islamskich państw.
Pełny artykuł wraz ze zdjęciami na stronie:
http://kodrzeczywistosci.blogspot.com/2013/06/o-co-chodzi-z-ta-turcja.html