Czego tak naprawdę uczą polskie uczelnie?
Żyjemy we wspaniałym świecie. Szkoła przygotowuje do startu w dorosłe życie, studia kształcą na najwyższym poziomie profesjonalizmu, a media podają obiektywny przekrój informacji. Obecnie nawet wielkie korporacje gotowe są zapłacić więcej, jeśli pracownik przejawia choćby pozór samodzielnego myślenia. Doprawdy? Oto jak ziszcza się najczarniejszy huxleyowski scenariusz.
Znudzeni życiem zarządcy świata zasiadający na unijnych stołkach zasypują swoich obywateli coraz ciekawszymi pomysłami. Początkowo sławne regulacje krzywizny banana i ogórków, nowa systematyka biologiczna, w myśl której ślimak stał się rybą, a marchewka owocem. Później przemilczana ustawa 1066, rezolucja w sprawie ograniczenia dostępu do broni, pogłoski o zakazie handlu cynamonem. Pomijając szerzące się spiskowe teorie na temat Nowego Porządku Świata, którego kolejnymi etapami mają być odejście od tradycji narodowych i religii, szerzenie relatywizmu moralnego czy rozmycie poszczególnych państw w jednym centralnie sterowanym tworze, skupmy się na innym ważnym tzw. absurdzie unijnym.
Obok zobowiązania do redukcji emisji gazów cieplarnianych i azotanowych zanieczyszczeń wód istnieją także wytyczne dotyczące, uwaga… wzrostu ilości osób z wyższym wykształceniem. Brzmi godnie. Po ogromie dumy wynikłej ze wzrostu PKB w Unii Europejskiej na poziomie oscylującym w okolicach zawrotnych 2 proc. w 2015 r. zaskakujący zdaje się być fakt, że europejskie Ministerstwo Obfitości nie pragnie wszystkiego obniżać. Coraz większy odsetek Polaków z dyplomem wyższej uczelni (według OECD z 14,4 proc. w 2002r. do 40,5 proc. w 2013r.) pozornie obliguje nas do złożenia hołdu lennego sprawcom tak rychłego oświecenia zaściankowego plemienia. Skoro teraz uchodzimy za jeden z najbardziej wykształconych narodów, może czym prędzej należałoby się oddać bezgranicznej predestynacji? Jak się okazuje – ten medal również ma swoją druga stronę.
Jeszcze dwadzieścia lat temu pozytywne zdanie matury pozwalało w miarę bezpiecznie wnioskować, że poziom wiedzy absolwenta jest dość wysoki. Egzamin dojrzałości nie był warunkiem obligatoryjnym do prawidłowego funkcjonowania czy też w ogóle do funkcjonowania na rynku pracy. Ukończenie studiów gwarantowało nie tylko wysoką pozycję społeczną i ogólne poszanowanie, ale zapewniało zdobycie intelektualnej pracy o wymiernie wysokim do wykształcenia wynagrodzeniu. Obecnie jest wręcz przeciwnie. Fakt nieukończonej szkoły marginalizuje, ukończenie liceum otwiera drogę jedynie na studia, a tytuł magistra klasyfikuje wyróżnionego nim jako potencjalnego emigranta. W jakiej przyczynie znajduje odzwierciedlenie taki stan rzeczy?
Odpowiedź jest banalna – poziom edukacji. Kto dawniej kontynuował naukę na poziomie akademickim, a kto decydował się wykorzystać bardziej rozwinięte umiejętności (inne niż intelektualne), np. na ojcowskim gospodarstwie, w warsztacie samochodowym albo w sporcie? Kto dzisiaj idzie na studia? Kolejkę na psychologię nierzadko tworzą jednostki z całym katalogiem zaburzeń osobowości o wymyślnych nazwach, na resocjalizację aplikują osoby chcące pomagać innym, których dewiacyjne środowisko skłoniło do tak absurdalnej refleksji, przyszli poloniści nie potrafią płynnie czytać i poprawnie składać zdań, czy nawet słów z polskich literek, studenci prawa chcą wyjechać do pracy za granicę, a na ekonomię idą osoby pragnące nauczyć się pisać CV. Oczywiście nie tyczy się to wszystkich, a tylko nielicznej grupy, przeraża jednak fakt, że oni, podobnie jak ich bardziej rozgarnięci koledzy, nie mają najmniejszego problemu z zaliczaniem kolejnych sesji i ostatecznie ukończeniem studiów pomimo swojej nonszalancji.
Gdyby klasyczne kierunki okazały się zbyt dużym wyzwaniem, przygotowany jest wachlarz tych mniej konwencjonalnych, ciekawie brzmiących jak np. podwójne tkanie koszyków, życie wśród kwiatów, nowoczesne prowadzenie stada bydła mlecznego czy cokolwiek, co w nazwie ma zarządzanie (zarządzanie parafią) albo psychologia (psychologia transportu). Najważniejsze, żeby dostać dyplom.
Społeczny i, jak się okazuje, także unijny przymus studiowania pcha w uczelniane mury nawet tych, którzy nie chcą bądź też nie powinni studiować. W efekcie doświadczamy całkowitego odwrócenia logiki: to nie student próbuje doścignąć do poziomu materiału akademickiego, tylko ten poziom dostosowuje się do reprezentowanego przez żaków.
Czego uczą polskie uczelnie? Prościej byłoby powiedzieć, że niczego. A jednak nie. Student może się dowiedzieć, że toalety w szkołach podstawowych powinny być koedukacyjne, żeby odwiedzające je dzieci szybciej zapoznały się z seksualnością obojga płci i jak najszybciej podjęły decyzję o zmianie swojej, że określenie kogoś brzydkim obraża jego uczucia i zamiast tego powinno się używać sformułowania obciążający w percepcji, że sport nie wymaga nakładu intelektualnego. Wykłady z Manifestu komunistycznego, teoria feminizmu, nowomowa – oto jak państwowy system edukacji tłoczy w umysły chcące uchodzić za wykształcone poprawnie polityczną propagandę przesiąkniętą kulturowym fermentem i elementarnym brakiem logiki. Brak jakichkolwiek kompetencji językowych czy pedagogicznych. W razie sprzeciwu audytorium pozostają jeszcze argumenty ad hominem.
Co można z tym zrobić? Czy jest jakakolwiek nadzieja na poprawę? Mając w świadomości schemat funkcjonowania współczesności, nie ma sensu silić się na odpowiedź. Próbą jej udzielenia niech będzie cytat z Aldousa Huxleya: Obelgi stukały głucho o grubą powłokę ich głupoty.
Krzysztof Wójcik
Dobry artykuł, niestety szczera prawda