Igor Michalski: "Całe życie to teatr" | Gazeta Bałtycka
Opublikowano: 5.12.2017

Igor Michalski: „Całe życie to teatr”

„Świat teatru jest światem o ludziach, ich pragnieniach i bólu” – rozmowa z aktorem i dyrektorem Teatru Muzycznego w Gdyni Igorem Michalskim.

Aktor, dyrektor teatru i sympatyk Trójmiasta. O sobie mówi skromnie. O radościach, rozterkach i przejściu na drugą stronę barykady opowiada Igor Michalski.  

Czuje Pan, że jest rozpoznawalny?

Czy ja czuję? Coraz mniej. Trzeba być bez przerwy na ekranie, żeby ludzie zapamiętali. Miałem taki moment, gdy grałem w znanych serialach, takich jak: „M jak miłość” czy „Druga szansa”, ale to szybko mija.

Jak ludzie reagowali?

Często było tak, że podchodzili i pytali, skąd się znamy. Chyba nigdy mi się nie zdarzyło, że od razu mnie rozpoznawali. Często ludzie nie znają nazwisk aktorów, częściej…. kojarzą. Trzeba się naprawdę mocno umocować medialnie, aby ktoś na ulicy od razu cię poznał.

Czy pamięta Pan moment w życiu, gdy powiedział Pan sobie: „No dobra jestem aktorem”?

Przy pierwszym wyjściu na scenie w teatrze zawodowym. Ja grałem jeszcze przed dyplomem, na IV roku studiów w Teatrze Ziemi Łódzkiej. Miałem wtedy taką małą rólkę. Generalnie z teatrem jestem związany od urodzenia. Zaczynałem grać już  jako małe dziecko. Potem jako 7-letni chłopiec zagrałem żydowskie dziecko w „Niemcach” Kruczkowskiego, więc teatr nie był mi obcy. Jednak właśnie po szkole, gdy stawiałem pierwsze kroki na scenie w Kaliszu miałem takie poczucie „Aha, jestem już pełnoprawnym aktorem”.

Pana rodzice także byli aktorami. Czy widział Pan siebie w innym zawodzie?

Nie, chyba nie. Wie Pani to było takie naturalne przejście i innego wyjścia nie było. Kiedyś może myślałem, żeby zostać weterynarzem albo skończyć AWF, ale raczej były to mrzonki. Udało mi się zdać za pierwszym razem do szkoły teatralnej i było po problemie.

Jak Pana rodzice zareagowali na wieść, że chce Pan zostać aktorem?

Spodziewali się tego i nie była to dla nich niespodzianka. Są takie zawody, które wciągają. Niosą one ze sobą wielką pasję. Jednym z takich zawodów jest aktorstwo. Tej pracy nie zostawia się w teatrze. Aktorstwo sprawia ogromną radość, ale czasami bywa bolesne. Niespełnienie w tym zawodzie jest bardzo rozczarowujące. Jednak każdy szuka tych dobrych stron i ci artyści jakoś muszą sobie z tym poradzić. Świat teatru jest światem o ludziach, o ich psychice, możliwościach, pragnieniach, bólu i o dramacie, który niosą ze sobą. Poszczególne role odciskają w pewnym stopniu piętno na każdym aktorze, które przechodzi potem na widza i powoduje słynne katharsis, oczyszczenie z problemów. Słowo, o którym mówimy, czyli pasja, jest słowem które zaraża młodych ludzi. Wychowałem się w domu, w którym stale rozmawiało się o ostatniej premierze albo analizowało się role kolegów. Nie miałem innej możliwości, musiałem zarazić się aktorstwem.

Czy córkę Pan też zaraził?

Tak. To nie dotyczy tylko mnie, ale także następnych pokoleń. Tak jest też z muzykami, z prawnikami. To są zawody z pasją, które trwają. Ich nie zostawia się na biurku, a na drugi dzień otwiera na nowo. To jest zawód, który trwa do końca i do końca można go uprawiać.

Które z ról wspomina Pan z sentymentem? Te teatralne czy filmowe?

Teatr daje poczucie całości. Wiemy, że jesteśmy z widzami tu i teraz. Film to jest nagranie, które oddaje się potem na stół do montażu, potem kompozytorowi i niewiele z tego zostaje. Tylko jakieś urywki. Ja bardzo dobrze wspominam współpracę z Rudolfem Zioło nad rolą dziennikarza w „Weselu” i z Krzysztofem Nazarem nad Stanleyem w „Ryszardzie III”.

Każdy ma swój autorytet. Kto jest Pana autorytetem? Na kim Pan się wzorował?

Każdy aktor obserwuje sobie paru wybitnych artystów ze starszego pokolenia. Aktorstwo polega na dotknięciu tego co człowiek niesie ze sobą, ze swoim doświadczeniem, wrażliwością i rozwojem, który jest nieustający. Grając każdą kolejną rolę możemy się zderzyć z czymś innym – z mechanizmem władzy, miłością, z bardzo mocnymi i silnymi emocjami. Trzeba umieć sobie z tym poradzić. Jak najbardziej obserwacja, oglądanie kina światowego i innych aktorów jest elementem doszkalającym, ale trzeba umieć przetworzyć to u siebie, a z tym już aktor zostaje sam.

Jest Pan aktorem z wykształcenia. Jak Pan poradził sobie z taką ściśle urzędniczą funkcją jaką jest stanowisko dyrektora?

Nie zgodzę się z tym. Od typowo urzędniczych spraw jest kierownik administracyjny. Jeśli chodzi o mnie, to ja Teatr Muzyczny w Gdyni bardzo długo obserwowałem. Potem był moment przejścia na tą drugą stronę. Choć ja zawsze mówię, że to jest jedna strona, bo w teatrze wszyscy jesteśmy zespołem. Tutaj nie ma nikogo kto działa w teatrze egoistycznie. Dyrektor i zespół muszą być razem. To jest wspólna sprawa, wspólne poczucie sensu, a czasami też wspólna porażka. W związku z tym, to moje przejście na drugą stronę pozwoliło mi zrozumieć obydwie strony. Jednocześnie aktorów, a teraz i dyrektora teatru. Za co jest odpowiedzialny, co musi robić, by ekipa odnosiła nie tyle sukces, ale żeby miała poczucie sensu, że to co robimy z pasją ma odbiór u widza, jest akceptowane. A o tym świadczą realizacje i frekwencja publiczności na spektaklach. Teatr jest taką sztuką, która wymaga, by na widowni było dużo ludzi.

Początki Pana działalności jako dyrektora Teatru Muzycznego w Gdyni łatwe nie były. Spekulowano o tym, że wybrano Pana bez konkursu.

Jestem przeciwnikiem takich zawodów. Gdy byłem członkiem ZASP-u te konkursy zaczęły powstawać i gdy jeden z przewodniczących owego konkursu został dyrektorem teatru, powiedziałem sobie wtedy, że nie wezmę nigdy w nim udziału. One nie są do końca prawdziwe. Wybór komisji  jest zawsze taki, jaki chce żeby był organizator.

Czyli jest to fikcja?

Tak, to jest za małe środowisko, żebyśmy się wszyscy nie znali i nie wiedzieli kto ewentualnie może zostać dyrektorem. Jakie ma predyspozycje i kto przede wszystkim wykazuje takie chęci. Tego nie można sprawdzić podczas kilkuminutowej rozmowy z komisją konkursową, to można zweryfikować dopiero w pracy. Często te duże plany, rozmowy podczas konkursu potem kompletnie się zmieniają. I co wtedy ma zrobić komisja? Odwołać go? Nie może, bo konkurs już został rozstrzygnięty, więc to co on proponował to były tylko puste słowa bez pokrycia. Tak więc ja jestem za rozmową, za proponowaniem przez organizatora ludzi, którzy ewentualnie chcieliby aplikować na takie stanowiska. Ta forma dla wielu ludzi teatru jest o wiele bardziej do przyjęcia, dlatego, że nie wszyscy będą startowali w konkursach. Ja powiedziałem sobie, że nie będę w konkursach startował i akurat tak mi się to wszystko poukładało, że trafiłem do Teatru Muzycznego. Jako, że jestem związany z Trójmiastem poprzez więzy rodzinne, poprzez pracę w Teatrze Wybrzeże czy po prostu przez moją sympatię do morza. Niejako łączę te trzy miasta. Mieszkam w Gdańsku, urodziłem się w Sopocie, pracuję w Gdyni. Powracając do tematu konkursu to uważam, że w tym przypadku nie do końca się sprawdzają.

Nie widziałam Pana w repertuarze. Nie gra Pan już w spektaklach?

Nie, nie gram. Uważam, że trzeba bardzo precyzyjnie rozdzielić te dwie funkcje. Oczywiście nie wszyscy to robią. Są dyrektorzy, którzy grają i nie mam nic przeciwko temu. Ja nie umiałbym się w tym odnaleźć, ale niektórzy to robią i świetnie dają sobie radę.

Ma Pan w teatrze znany osoby, takie jak: Janusz Józefowicz czy Bartosz Wierzbięta ale również osoby mniej znane. Czym kieruje się Pan w doborze osób do swojej ekipy?

Teraz wszystko się zmienia. Teatr też się zmienia. Kiedyś tylko teatr muzyczny dysponował szkołą, która przygotowywała młodych aktorów do tego typu pracy. Mamy tutaj Studio im. Haliny Baduszkowej i absolwenci tego studia grają na wielu scenach w całej Polsce, również dramatycznych. Ale że wszystko idzie do przodu, to przy akademiach muzycznych powstawały wydziały aktorskie, a w szkołach teatralnych powstały wydziały wokalno-aktorskie i musicalowe. W związku z tym wachlarz aktorów zaczęła się rozszerzać. Siłą rzeczy nie można dopuścić do braku konkurencji. Tak jak aktor idzie na casting do telewizji, tak samo w teatrze istnieje możliwość zorganizowania castingu wewnętrznego lub zewnętrznego. Przyjęliśmy tutaj metodę, że mając trzon zespołu otwieramy się i angażujemy ludzi z zewnątrz do konkretnych ról. My mamy służyć widzowi, a nie sobie nawzajem. Dając odbiorcy profesjonalny produkt, zarażamy go tym produktem albo odstraszamy go od siebie. I my chcemy widza zarazić naszym teatrem.

Ma Pan dość młody zespół. Stawia Pan na młodość?

To jest taki typ teatru dla młodych ludzi. Granie w nim wymaga ogromnej kondycji fizycznej, psychicznej i wokalnej. Nasz repertuar jest stworzony dla młodego aktora. Młody aktor ma w sobie pokłady energii, którą zaraża wszystkich. To nie znaczy, że dojrzały aktor tego nie ma, ale specyfika teatru muzycznego sprawia, że pewne rzeczy po prostu siadają.

Widzę za Panem rower. Jeździ Pan nim do pracy?

Tak. Codziennie tak dojeżdżam.

Więc wolne chwile spędza Pan aktywnie?

Moja wolna chwila to Kaszuby, nasze ukochane miejsce. Las sosnowy, jezioro Wdzydzkie i dookoła krąg przyjaciół, z którymi się spotykamy. To jest takie oderwanie się od pracy na moment. Czasami lubię pograć w badmingtona lub w brydża. A poza tym w wolnych chwilach chodzę do teatru (śmiech – przyp. red.). Jeżdżę na premiery do zaprzyjaźnionych teatrów muzycznych i dramatycznych.

Czyli teatr przewija się Pana życiu cały czas?

To jest moja praca, ale również pasja. Całe to teatr.

Przedłużono Panu kontrakt na kolejne lata. Co chciałby Pan jeszcze zmienić w teatrze?

Jest bardzo dużo do zrobienia. Są rzeczy, które można lada moment zrealizować, ale są też rzeczy niedostępne dla nas. Jeśli chodzi o marzenia teatralne, to chcemy poszerzyć repertuar dziecięcy o takie tytuły jak „Król Lew” czy „Frozen”. Ale to tylko marzenia, bo te pozycje nie będą raczej dla nas dostępne. Jeśli chodzi o najbliższą przyszłość to wkraczamy w 60-lecie teatru. Najpierw czeka nas koncert sylwestrowy. Potem w kwietniu będziemy mieli polską prapremierę „Gorączki sobotniej nocy” ze świeżym tłumaczeniem Daniela Wyszogrodzkiego. Następnie, we wrześniu „Krakowiacy i górale” w reżyserii Michała Zadary. W 2019 roku chcemy przygotować „Mistrza i Małgorzatę” oraz „Romea i Julię” w reżyserii Janusza Józefowicza, więc pracy trochę mamy.

Rozmawiała: Anna Gawrońska

Autor

- dziennikarka. Z zamiłowania fotografka. Miłośniczka siatkówki i filmu.

Wyświetlono 1 Komentarz
Napisano
  1. gdańszczanka pisze:

    Pan się dziwi że ludzie zapomninają 'ostatni raz widziałam pana jeszcze z ojcem na Długim targu (bardzo lubiłam pana ojca jako aktora teatralnego) Ale czas nie woda i trochę przeleciało !

Dodaj komentarz

XHTML: Można użyć znaczników html: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>



Moto Replika