To były czasy, cz. 1. "Byliśmy, czujni, ostrożni i skryci" | Gazeta Bałtycka
Opublikowano: 9.11.2019

To były czasy, cz. 1. „Byliśmy, czujni, ostrożni i skryci”

Lata 50-te, 60-te, 70-te. Stop. Wystarczy. To moje dzieciństwo i młodość. To wtedy zostałem ukształtowany. 30 najważniejszych i najszczęśliwszych lat w życiu każdego. Tylko, że wówczas było zupełnie inaczej. To były inne czasy. Wtedy, a teraz, to tak, jakby przenieść się z Arktyki na Karaiby. Moje pokolenie dobrze rozumie, co mam na myśli.

fot. Wikipedia

Ci, którzy urodzili się roku 1980 nie potrafią sobie tego w pełni wyobrazić, bo do momentu transformacji byli dziećmi, a potem przez całe lata dziewięćdziesiąte, uczyli się wraz ze swoimi rodzicami, oraz rówieśnikami, jak żyć w nagle zupełnie innym świecie, intrygującym i obiecującym, lecz pełnym nowych pułapek. Nie mieli punktu odniesienia i porównania w stosunku do starszych pokoleń. Bo oni tamtych lat nie przeżyli…

Czy ktokolwiek z nas, z pokolenia powojennego boomu demograficznego, gdy nasi rodzice musieli odreagować lata okrutnej i przerażającej wojny i z radością nadganiali stracone lata, przypuszczał wówczas, przez te trzydzieści młodych lat, że kiedykolwiek może być inaczej?

Oczywiście, że nie. Większość z nas zachowała zdrowy rozsądek, nie była zmanipulowana i zdobyła odpowiednią wiedzę. Prawdziwą wiedzę, a nie tę sowiecką. A sączono ją wszystkim nieustannie.

Czy młodsi wiedzą, co to były kołchoźniki? Wątpię. Większość miast, osiedli, a nawet wiele wsi, było osieciowane kablami, do których były podłączone wielkie metalowe głośniki (szczekaczki lub kołchoźniki), przez które władza, konkretnie – partia – wydział propagandy, nadawała swój program, czy ktoś chciał, czy nie, wyłączyć się nie dawało, zachwalający i uczący, jak piękny jest komunizm, jaki wspaniały raj będzie wkrótce, gdy u boku Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, wytężoną pracą dołożymy starań. Codziennie puszczano wszystkim pieśń – „Dziś lud roboczy wsi i miasta, W jedności swojej stwarza moc, Co się ziemi wszerz rozrasta, Jak świt, łamiący wieków noc… Bój to będzie ostatni, Krwawy skończy się trud…” Abyśmy przypadkiem nie zapomnieli.

Może, gdybyśmy nie byli Polakami, z naszym bagażem powstań, walki i oporu, z rozbiorami, które jednak nie pozbawiły nas narodowej tożsamości, to ci sowieci nasłani na Polskę uzupełnieni przez ich lokalnych pachołków, coś więcej by zdziałali z naszą świadomością i światopoglądem. Lecz my zawsze wiedzieliśmy swoje. Przeszliśmy w tryb, wykształcony już przez stulecie niewoli, w tryb przetrwania. Chcieliśmy żyć normalnie, mieć swoje radości i mieć swoje małe sukcesy.

Ponieważ urodziliśmy się już pod sowieckim butem z cuchnącą, owiniętą onucami nogą w środku, to mieliśmy spore trudności z wyobrażeniem sobie jak może być inaczej.

Długie rodzinne opowieści o Złotym Wieku Jagiellonów, o odwadze i poświęceniu powstańców traktowaliśmy w młodych latach, nieco jak legendy i baśnie. Piękne i wzruszające, lecz teraz widzę, że jednak pozostały z nami na całe życie, a 1989 stanowiły podglebie postaw życiowych i przekonań. Lecz wcześniej tego nie wiedzieliśmy. To była taka sama wiedza, wpajana przez rodzinę, jak należy się zachować, jak mówić, cały ten nasz rycerski szacunek dla kobiet, naturalny szacunek dla starszych. Jak zachowywać się przy stole. Jak w szkole…

Czy dzisiaj ktoś zaobserwuje, że gdy na ulicy ksiądz spieszył do chorego z ostatnim namaszczeniem, to ludzie na jego trasie przyklękali, schylali czoło i odmawiali krótką modlitwę? Nie pamiętam, by w moim mieście, w ostatnich dziesięcioleciach coś takiego można by zobaczyć. A przecież wtedy, gdy to było coś naturalnego, był komunizm. Był socjalizm. Boga nie ma! A religia to opium dla mas. Lecz nawet najwyżsi komunistyczni „przywódcy”, Polacy, cichu, często w tajemnicy, chrzcili swoje dzieci w kościele. Urządzali huczne przyjęcia z okazji pierwszej komunii. Śluby kościelne brali…

O właśnie! To jeden ważny rys czasów mojego dzieciństwa i młodości. Przeważająca większość Polaków żyła w stanie rozdwojenia. Każdy miał poglądy oficjalne, oraz poglądy prywatne. Poglądy prywatne były demonstrowane głównie w kręgu zaufanego otoczenia. Gdy złe ucho pochwyciło nasze słowa, które nie były zgodne z linią władzy, to w najbardziej łagodnym przypadku można było stracić pracę, a w najgorszym, spędzić wiele lat w ciężkim więzieniu, jednocześnie skazując na ruinę swoją rodzinę. Trzeba było uważać, co się mówi i do kogo się mówi.

Same archiwa komunistycznych służb bezpieczeństwa dokumentują, że stałych współpracowników, tak zwanych TW (tajny współpracownik) było około 100 000. Jednakże historycy twierdzą, że jest to liczba mocno zaniżona. Tak więc byliśmy, czujni, ostrożni i skryci.

Nieprawdą jest, jak mówią dzisiaj „bohaterowie” tamtych lat, których teraz, gdy już można, namnożyło się tysiące, że istniała powszechna nadzieja na zmianę i upadek komunizmu. Znacznie bardziej wierzyliśmy w III Wojnę Światową i okropnie baliśmy się (słusznie) bomby atomowej.

Osobiście miałem długie etapy koszmarów sennych, w których przykryty białym prześcieradłem czołgałem się do najbliższego schronu, albo nieskutecznie poszukiwałem bliskich.

Za granicę

Tych, którzy mimo represji i zagrożeń siepaczy komunizmu walczyli z otwartą przyłbicą, firmowali opór i sprzeciw wobec narzuconej rzeczywistości była dosłownie garstka. Nie było w Polsce ogólnie znanych dysydentów. Zresztą ci nieliczni, jawnie walczący z komunizmem, nie wrócili do kraju zakończeniu wojny, lub też przemycili się za żelazną kurtynę.

Tak, przemycili się. Bo legalnie praktycznie można było świecie podróżować wyłącznie za zgodą państwa, konkretnie służb specjalnych, po uprzednim prześwietleniu chcącego jechać, wraz z jego rodziną, na dwa pokolenia wstecz. Tak, to kim byli i co robili dziadkowie było ważne, czy mogłeś opuścić kraj. Choćby na parę dni…

Normalni obywatele nie mogli trzymać paszportów w domu. każdym powrocie z zagranicy miałeś tydzień, by paszport zwrócić w biurze Milicji Obywatelskiej. A jak nie zwracałeś, to przyszli po niego. I po ciebie też.

Co tam wyjazdy za granicę; poruszanie się kraju też było utrudnione. Istniał tak zwany obowiązek meldunkowy. Każdy Polak, nawet mały osesek, musiał być zameldowany. Co to znaczyło? Państwo musiało dokładnie znać miejsce twojego pobytu. W każdej chwili. Twoje mieszkanie, twój dom, to miejsce stałego pobytu. Lecz gdy wyjechałeś, czy to w celach wypoczynkowych, albo na delegację, lub do sanatorium, to musiałeś wylegitymować się swoim dowodem osobistym, który wtedy nie był plastikową kartą, tylko zieloną parustronicową książeczką, z wszystkimi twoimi danymi osobowymi, oczywiście z każdym zameldowaniem, oraz z pustymi stronami, gdzie państwowe urzędy mogły umieszczać swoje adnotacje.

I taki hotel, pensjonat, czy sanatorium automatycznie meldowały ciebie na czas pobytu. A gdy wyjechałeś gdzieś do rodziny, lub przyjaciół, czy nawet u obcych wynająłeś pokój, czy całe mieszkanie, to ty miałeś, pod groźbą kary, obowiązek zgłosić władzy swoje aktualne miejsce zamieszkania. Tak zwany pobyt tymczasowy.

Istniał jeszcze jeden sposób kontroli i manipulowania ruchem obywateli. To był nakaz pracy.

Nie za bardzo podobałeś się służbom; z przeróżnych powodów podpadłeś – a to zbyt jesteś religijny i za dużo modlisz się w kościele; kolegujesz się ze złymi ludźmi, którzy już mają kartotekę w Urzędzie Bezpieczeństwa, albo twój ojciec przed wojną był radykalnym wrogiem komunizmu, to gdy na przykład ukończyłeś Uniwersytet Wrocławski, dostawałeś skierowanie do pracy w Mrągowie na Mazurach. Nie było dyskusji.

Oczywiście, tak jak dzisiaj, co jest chyba permanentnym elementem życia w społeczeństwie, była korupcja, był nepotyzm, były, oszustwa, kradzieże i morderstwa. Może inaczej były rozłożone akcenty i waga przestępstw była inaczej ustalona.

Korupcja, łapówka z ręki do ręki, była bardzo niebezpieczna i raczej mniej znaczyła, niż tak zwane układy, a konkretnie bardzo cenny element ewentualnego dobrostanu – protekcja. Jeden telefon właściwej, odpowiednio postawionej, nie koniecznie wysoko – na przykład kierowniczki sklepu mięsnego, więcej znaczył, niż parę tysięcy w kopercie pod stołem. Tak się żyło…

Z radioodbiornika

A mimo tego radowaliśmy się. Bawiliśmy… Więcej niż dzisiaj chodziliśmy do kina i do teatru. Telewizja nastała później. Znamy czasy bez telewizora. Wówczas liczyło się posiadanie dobrego radia. Mówiło się o heterodynie. Nie, nie, to nie było nic związanego z seksem, to była lampa elektroniczna, część radia, która zapewniała lepszy odbiór. A głównym celem posiadania domowego radioodbiornika, było nasłuchiwanie z poza Żelaznej Kurtyny, polskojęzycznych stacji – Radio Wolna Europa i Głos Ameryki. To był rodzinny sekret co drugiej rodziny, gdy wieczorem, przy spuszczonych zasłonach w oknach i zamkniętych drzwiach, kręcąc gałką strojenia, pewnie dzisiaj byśmy powiedzieli – wyszukiwania, delikatnie dostrajaliśmy się do tych zakazanych stacji. Nie było to wcale łatwe, bo władze zagłuszały te stacje, używając potężnych nadajników nadających wyłącznie paskudny łoskot.

My młodzi oczywiście też mieliśmy ukochaną stację. To było Radio Luxemburg. Faktycznie programy nadawane były ze stacji w tym księstwie, ale z przyczyn prawnych, była to pierwsza komercyjna stacja wielkiego monopolisty brytyjskiego BBC. Zresztą oni się z tym specjalnie nie kryli i z wczesnej młodości pamiętam zapowiedzi – Londyn bibisi, dablju dabju łan (London BBC 221). Oczywiście słuchaliśmy muzyki. Muzyki początkowo zwalczanej przez władze, jako imperialistyczny twór potwora (szatan raczej tu nie pasuje), tej samej kategorii, jak bikiniarze,kolorowe skarpetki i fryzura w „kaczy kuper” (a’la Elvis).

To był nasz powiew wolności i podróż do najbliższej galaktyki

Potem ci u góry, konkretnie ich spece od młodzieży, musieli młodym odpuścić i nawet sponsorowali to, co wówczas nazwano big beat.

Miałem to szczęście, że byłem gdynianinem. Dzisiaj wyraźnie widzę, że to tu narodziła się polska muzyka młodzieżowa. Niebiesko-Czarni, Czerwone Gitary i dziesiątki innych.

fot. Wikipedia

Pewnie dlatego, że ojcowie, czy starsi bracia, albo wujkowie pracujący na morzu, przywozili z zachodu single i longpleje Elvisa, Armstronga, a potem Beatlesów, Kingsów, Animalsów, Rolling Stone’sów, Lulu, Troggsów… i co tam jeszcze było aktualnie na topie (Top 20 to ukochana audycja RL).

Mieliśmy więc swoje ulubione sprawy. Swoje fascynacje i marzenia. Nie byliśmy ponurzy i zgryźliwi, czy smutni lub przegrani. Nie… wystarczyła pajda chleba z czymś tam w garści i gnaliśmy kopać piłkę lub grać w palanta. Albo prostu tłuc się namiętnie między „wrogimi” ulicami, lub po filmie Krzyżacy walić w zakute łby rycerzy z czarnym krzyżem.

Chyba to zostało najlepiej i najtrafniej uchwycone przez węgierskiego autora Ferenca Molnara w jego wówczas „kultowej” książce „Chłopcy z placu broni”. Tacy właśnie byliśmy. Czy bratanki Węgrzy, czy szczeniaki Polacy.

Teraz już wiem, że niczym nie różniliśmy się od wszystkich młodych na całym świecie. Czy to w Chinach, Brazylii, Syrii lub Nowym Jorku. Mieliśmy swoje sprawy. Sprawy młodych na całym świecie. Poszukiwania i odkrywania. Poznawanie życia. Burza hormonów… pierwsze miłości i takie tam.

Szkoła życia

Starając się żyć normalnie i przyzwoicie, a gdy o tym zapominaliśmy, lub wzięło nas na jakieś wybryki, to klaps matki, lub w poważniejszych sprawach pasek ojca, przypominały nam o właściwej drodze. Nie było (na szczęście) wtedy hodowania z nas stokrotek, co to palcem nie można dotknąć, nie było tolerowania dziecięcych wygłupów i złego zachowania. Kształtowano nas na porządnych ludzi. A co potem wyrastało, to już osobna sprawa. Ale mieliśmy szkołę życia – w domu, szkole i w kościele. I na ulicy…

Ulica to jest termin umowny. Mówiło się: – Idę na dwór. A w Małopolsce: – Idę na pole.

Żadne tam jak dzisiaj kluby, galerie, czy kawiarnie. Jak te młode głupki przesiadujące godzinami w Starbucksach nad kubkiem sojowego latte stukając w klawisze laptopów Apple MacBook (koniecznie – inne marki są obciachem).

I spędzając w gronie kumpli czas na tym „dworze” nikt nie zwracał uwagi w co jesteś ubrany, jaką masz fryzurę, czy ładnie przycięte paznokcie. Gdybyśmy wówczas zobaczyli gnojka z dzisiejszą fryzurką i śladem makijażu, spodniach jak rajstopy i w bucikach na gołe nogi, to miałby natychmiast przerąbane. Nie przeżyłby dnia.

My, od dzieciństwa młodzi buntownicy (bo byli też nie-buntownicy, dzieciaki trzymane krótko za uzdę przez „starych”, albo ci nieśmiali samotnicy, przeciw którym nie mieliśmy żadnej zadry), nienawidziliśmy unifikacji, standardów. Nienawidziliśmy”mundurków”.

Oczywiście komuna nas, buntowników i indywidualistów usiłowała ogarnąć. Już niemalże od przedszkola. Były więc „Zuchy”. Potem „Harcerze” i wreszcie Związek Socjalistycznej Młodzieży – najlepsza droga do kariery w Partii, a potem, jak cię sprawdzą, że na 100% jesteś swój, to kto wie, jak wysoko.

Niedawno opisałem pewien epizod z dzieciństwa, jak pewnego jesiennego wieczoru (Złota Polska Jesień to zawsze we wspomnieniach najwspanialsza pora roku), zaczailiśmy się i zaatakowaliśmy harcówkę przy szkole, gdzie harcerze w mundurkach mieli to swoje zebranie, czy jak tam to nazywali. Napisałem: – obrzuciliśmy kamieniami. Mój błąd. Rzucanie kamieniami było dla nas poważnym przestępstwem i bardzo niehonorowe. Obrzucało się wroga wyłącznie trawą, wyrwaną z grudką ziemi w korzeniach. Broń skuteczna, ale nie powodująca krzywdy.

Strasznie oburzył się jakiś młody idiota – patriota, jeden z tych śmiesznych ludzików, wściekłych na świat, że ominęły ich przygody i „przyjemności” tragicznych lat 1968, 1970 i 1980 – 1989. O 1956 nie wspominam, bo byłem nic nie rozumiejącym dzieckiem, a inne Radomie znam tylko ze słyszenia.

Więc ten młody idiota-patriota strasznie się oburzył na te moje sponiewieranie harcerzy (chłopcy zielone mundurki, dziewczynki szare (żadne spodnie, nie daj Boże)). Już złapał go na haczyk mit, jakie mozolnie zbudowało komunistyczne ZHP, jakoby było bastionem oporu wobec bolszewizmu. Ha, ha, ha. W harcerstwie, tak jak w ZMS robiło się fantastyczne kariery, jako młody komunistyczny narybek.

I my – chłopcy z ulicy – świetnie to wiedzieliśmy. Sami z siebie. No, może starsi koledzy przekazywali to młodszym.

Stale mieliśmy w sobie ten wewnętrzny, boski kompas. Większość Polaków go miała. Za wyjątkiem tych tradycyjnych, nieodwracalnie zarażonych wirusem bolszewizmu, oraz szubrawców – zdrajców, których niestety nasza nieszczęsna Ojczyzna miała w dziejach pod dostatkiem. A komuna już hodowała następnych. Jak widać – wyhodowała.

Dzisiaj, 75 lat od nastania sowieckiej okupacji mamy tych Polaków-Niepolaków, zawsze gotowych sprzedać Polskę, za łyżkę kawioru albo kęs bratwursta, prawie 5 milionów. Na 38 milionów obywateli to chyba sporo. Czy ja wiem… 13 procent potencjalnych i aktywnych zdrajców.

CDN

Autor

- publicysta. Z zawodu inżynier elektronik pracujący od 30 lat za granicą na morzu. Konserwatysta.

Wyświetlono 3 komentarze
Napisano
  1. Krzysztof S. pisze:

    Wyjątkowo ciekawe wspomnienia. Pamietam tw czasy, pamietam tamta atmosfere i tamte przyjaznie. Pozostaly na zawsze.

  2. Tomek Polak pisze:

    Panie Januszu tak stop WYSTARCZY !

    To byly pana czasy, jest pan teraz kombatantem, walczyl pan z komuna, fakt, ale naszych czasow lepiej niech pan nie probuje zrozumiec bo naprawde marnie to panu wychodzi haha…

    Reasumujac, ma pan zaslugi, ale teraz to oprocz kiczowatych opowiastek niewiele wiecej pan produkuje.

    Niechze pan zrozumie ze to sie teraz dzieje i panskie szalone poparcie dla pisu, to jest za duzo obciachu z pana strony : skoncz juz pan ta grafomanie…pozdrawiam.

  3. janusz.. pisze:

    Czy ja się interesuję Pańskimi przekonaniami i sympatiami politycznymi? Nie. Ma Pan swoje i niech tam. Nauczył się Pan żyć w zakłamanej rzeczywistości i pewnie dobrze Panu z tym.

    A czy Pan coś produkuje? Nie wiem. I przyznam mało mnie to obchodzi. Człowiek, który lubi pluć na odległość podważa swoje dumne nazwisko. Tomek Gówniarz bardziej pasuje.

Dodaj komentarz

XHTML: Można użyć znaczników html: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>



Moto Replika