Wymagania unijne? „Tere-fere kuku”
Z okazji dziesiątej rocznicy przystąpienia Polski do Unii Europejskiej władze Rzeczpospolitej starają się pokazać, ile to korzyści odnieśliśmy dzięki temu przystąpieniu. Nie neguję. Są i pozytywne strony tego działania. Ale świat niestety nie jest czarno – biały i oprócz pozytywów znajdzie się wiele czynników, o których powiedzieć można tylko coś przeciwnego.
Ot, pierwszy przykład. Budowa autostrad. Istotnie, mamy ich już sporo. Przy okazji przekonaliśmy się, że korzystanie z tych budowanych za polskie pieniądze jest dużo, dużo droższe od korzystania z tych, które sfinansować pomogła Unia. (Ta wychodzi z założenia, że na autostradach budowanych za pieniądze unijne nie można zarabiać). W efekcie na niektórych autostradach mamy ceny europejskie (te były budowane za pieniądze unijne), na niektórych mamy ceny znacznie wyższe (patrz A1, gdzie za przejazd 1 km płaci się ok. 20 groszy, tj. ok. 5 eurocentów). Żeby nie być gołosłownym napiszę, że w Czechach za całoroczną winietę uprawniającą do korzystania z autostrad przez samochód osobowy zapłacić trzeba ok. 240,- zł, w Austrii – ok. 350,- zł. Jak z tego widać, za cenę „czeskiej winiety” mógłbym po A1 przejechać cztery razy w roku z Gdańska do Torunia i z powrotem. Wydaje się, że polskie zarobki trochę jednak od tych „europejskich” odbiegają. Raczej nie na korzyść. Ale autostrady mamy. I to jest plus.
Władza, niestety, nie bardzo chce chwalić się, i słusznie, rozwojem transportu szynowego. Potężne pieniądze wydawane na rewitalizację (cokolwiek by to słowo miało oznaczać) zaniedbywanych przez całe dziesięciolecia linii kolejowych idą w parze z likwidacją tysięcy kilometrów tych linii. A wraz z tym coraz trudniejszym dostępem mieszkańców małych miast, miasteczek i wsi „do kolei”, która była, i mogłaby być dalej elementem łączącym pomiędzy „centrami” (handlu, przemysłu, kultury) i tzw. „prowincją”, której mieszkańcy też mają potrzeby wyższe niż tylko praca, posiłek i sen. Europa to widzi i szanuje. Polska – chyba nie do końca. Tak więc znów mamy plusy, ale, jak widać, i minusy. Których jest więcej?
Kolejny przykład. Przystąpienie do Unii pozwalało władzy wielokrotnie uzasadniać konieczność wprowadzania takich czy innych zmian. Żeby nie szukać daleko. Tablice rejestracyjne. Koniecznie wg wzoru niemieckiego, bo takie są „wymagania Unii”. Tere-fere kuku. A Francja, a Wielka Brytania, a Holandia? A może to już nie Unia Europejska? Ale władza miała dogodny pretekst. Tak więc mamy plusy, ale tylko dla władzy. Bo społeczeństwo za ten „unijny kaprys” zapłacić musiało własnymi pieniędzmi. Kto na tym zarobił, ile i dlaczego, nie będę dociekał.
Podobne przykłady można mnożyć. O zlikwidowanych zakładach pracy, ba, całych gałęziach przemysłu („bo wszystko można kupić”) nie będę wspominał. Znacznie bardziej niebezpieczna dla Polski jest postępująca likwidacja polskich tradycji, zapaść poczucia narodowej wspólnoty, narodowej jedności. Do czego to prowadzi, widzimy teraz na Ukrainie.
Wierzę, że Polacy są wystarczająco silni, by przeciwstawić się takim tendencjom. Nawet wbrew głosicielom nowych, jedynie słusznych prawd. Wierzę, że Polacy wykorzystają szanse, jakie daje Unia, ale nie pogrzebią przy tym Polski. Bo ta jest tylko jedna.
No cóż. Wybory zbliżają się.