Wewnątrzpartyjne wybory – fasada i marketing
Gdyby Donald Tusk nie miał pewności, że wygra wewnątrzpartyjne wybory – nigdy by się na nie nie zgodził. Tak jak nie zgodził się na publiczną debatę z Jarosławem Gowinem, którą prawdopodobnie by przegrał.
Donald Tusk jeden z twórców PO, który przez lata robił wszystko, aby wyeliminować ze swojego otoczenia potencjalnych rywali, co ważne, robił to skutecznie – nie pozwoliłby sobie na utratę przywództwa w partii na skutek wyniku głosowania członków partii. Zgodził się na wybory, bo ma pewność, że przeciwnik nie jest mu w stanie zagrozić. I słusznie. W tym wypadku można liczyć nawet na to, że wynik głosowania będzie prawdziwy i ujawniony.
Inaczej jest w przypadku publicznej debaty z Jarosławem Gowinem. Tu pewności wygranej Tusk nie miał, więcej – debatę prawdopodobnie by przegrał, bo intelektualnie wydaje się od Gowina po prostu słabszy. Nie godząc się na debatę, Tusk w znaczący sposób zaprzeczył idei wewnątrzpartyjnych wyborów. Warto w tym miejscu przypomnieć choćby relacjonowaną przez stacje telewizyjne debatę Komorowski-Sikorski mające na celu wyłonienie kandydata PO na prezydenta. Wówczas debata była jednym z najważniejszych punktów prawyborów, choć tak jak i dziś, miały one charakter wewnątrzpartyjny.
Tak naprawdę, partyjne wybory to przedsięwzięcia o charakterze czysto fasadowym, marketingowym. Przed wyborcami tworzą pozory partii nowoczesnej o demokratycznych zasadach. Członkom dają z kolei iluzję wpływu na jej kształt, jednocześnie mobilizując ich do aktywności. W sferze realnych i policzalnych korzyści, najwięcej zyskują władze partii, bo dostają doskonałe narzędzie do weryfikacji partyjnych nastrojów. A to jest bardzo dużo, zwłaszcza w kontekście budowania długofalowej strategii zarządzania ugrupowaniem.