Debata bez debaty. „Za jej poziom odpowiada telewizja zwana publiczną”
Kampania przed wyborami prezydenckimi powoli dobiega końca. W związku z tym „konieczne” stało się przeprowadzenie debaty kandydatów do zaszczytnego stanowiska Prezydenta Rzeczpospolitej. Realizacji tego, nad wyraz trudnego zadania, podjęła się telewizja publiczna.
Sposób i jakość przeprowadzenia tej „debaty” w zasadzie wyjaśnia znaczenie słowa „publiczna” na określenie telewizji. Policzkiem dla widzów był fakt, że mniej więcej na godzinę przed rozpoczęciem omawianego programu jeden z głównych kandydatów, urzędujący Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej, wystąpił w dłuższej rozmowie z dziennikarzami „prywatnej” stacji telewizyjnej (odmawiając równocześnie udziału w omawianej „debacie”). Owa prywatna stacja telewizyjna tak zwaną oglądalność ma na poziomie zbliżonym do telewizji publicznej. Ale jest „prywatna”.
Rozumiem więc, że nikomu nie można stawiać w związku z tym żadnych zarzutów o nierówne traktowanie poszczególnych kandydatów. O ewentualnych powiązaniach twórcy i właściciela tej telewizji ze służbami specjalnymi, o czym mówiło się dość głośno w czasach, gdy powstawała, też przypominać nie należy. A gdyby przypadkiem ktoś spróbował rzucić jakąś uwagę na temat powiązań urzędującego prezydenta z tymi służbami (takie zarzuty też próbują przedstawiać niektórzy, wprawdzie niezależni, ale marginalizowani), narazić się może na przykład na proces o zniesławienie głowy państwa.
Kolejnym policzkiem, tym razem już może nie dla widzów, ale na pewno dla uczestników debaty, było postawienie ich, w moim przekonaniu w dość stresującej sytuacji – na baczność przed kamerami i trzymanie tak przez około półtorej godziny. Był to swego rodzaju test sprawności fizycznej. Przyznaję z dużym zadowoleniem, że wszyscy kandydaci zaliczyli go z wynikiem bardzo dobrym. Być może właśnie tego testu najbardziej obawiał się kandydat jedenasty, który, jak wspomniałem wyżej, w omawianej debacie udziału nie wziął.
A teraz kilka słów o samym programie. Na początek pewna definicja, zaczerpnięta z internetowego wydania „Słownika języka polskiego”: „Debata – poważna i długa dyskusja na ważny temat”. Można znaleźć jeszcze kilka innych, ale zawsze podobnych definicji. Na przykład: „debata – dyskusja, rozprawianie, roztrząsanie problemów”.
Polska telewizja publiczna natomiast zafundowała nam możliwość obejrzenia kilkuminutowych autoprezentacji poglądów na kilka tematów niektórych kandydatów na urząd Prezydenta RP. O żadnej debacie mowy być nie mogło. Jedyną korzyścią płynącą z zaprezentowanego programu był fakt, że chyba po raz pierwszy większość telewidzów mogła zobaczyć na własne oczy tak „egzotycznych” (przepraszam za to określenie, ale telewizja publiczna tak Was właśnie traktowała) kandydatów jak np. panowie: Marian Kowalski, Paweł Tanajno czy Jacek Wilk. A są to tak samo pełnoprawni kandydaci w wyborach jak np. pan Bronisław Komorowski.
Poziom „debaty” skrytykował bardzo szybko urzędujący Prezydent RP. I słusznie. Zapomniał tylko dodać, że za poziom ten odpowiada przede wszystkim telewizja zwana „publiczną”. Co ciekawsze, pojawiły się głosy podzielające przedstawiony przeze mnie pogląd. Pojawiły się także we wspomnianej telewizji publicznej. I zostały natychmiast wyciszone, zagłuszone, wręcz zakrzyczane przez dziennikarzy prowadzących program. Wszelka krytyka pod adresem telewizji publicznej, przynajmniej w sprawie „debaty prezydenckiej”, okazała się wręcz niedopuszczalna.
No cóż. Jak widać, niektórzy tkwią jeszcze gdzieś na przełomie wieków dziewiętnastego i dwudziestego. Zapomnieli, że dziś głosu ludu zakrzyczeć w normalnych warunkach nie można. (Trzeba by było wprowadzić obostrzenia, np. zbliżone do stanu wojennego). A głos ludu coraz częściej nie jest zharmonizowany z głosem władzy. A może już w ogóle nie jest?