Plan Morawieckiego… i co dalej?
Planowanie jest od ćwierćwiecza w polskiej gospodarce pojęciem archaicznym. Już na samym początku transformacji systemowej uznano, że nie przystoi się nim posługiwać. Kierunki rozwoju gospodarki wyznaczy bowiem wolny rynek. Planowanie to relikt komunizmu głosili apologeci nowego paradygmatu w gospodarce. Jego miejsce jest na śmietniku historii.
Początkowo słychać było jeszcze pojedyncze głosy, że planowanie jest przecież tylko narzędziem ułatwiającym sterowanie gospodarką, że posługują się nimi Francuzi i Niemcy, Japończycy a nawet Amerykanie. Głosami tymi nikt się jednak nie przejmował.
Gospodarka polska w tym czasie dryfowała na fali fascynacji wzrostem PKB. Wskaźnik ten stał się fetyszem zwolenników „nowej” ekonomii. Zwłaszcza dziennikarze traktowali go, jako miernik sukcesu w gospodarce. Każde drgnięcie o ułamek procenta zapierało dech w piersiach Leszka Balcerowicz, Stanisława Gomółki i całych rzesz kapłanów wolnego rynku.
Nowe prawdy w polityce gospodarczej
Aż tu nagle dwa lata temu pojawił się w rządzie mało znany bankowiec, w dodatku reprezentujący polsko-hiszpański bank, Mateusz Morawiecki, który zaczął coś mówić o planie rozwoju polskiej gospodarki. Przez wiele tygodni zapowiadany przez niego „plan na rzecz odpowiedzialnego rozwoju” spotkał się z barierą milczenia. Samo słowo „plan” nie wzbudziło zachwytu; jak to, spytał mnie jeden z kapłanów wolnego rynku, mamy wrócić do tego co było?
Usiłowałem mu wytłumaczyć, że chodzi raczej o powrót do równowagi w polityce gospodarczej. Wolny rynek jest najlepszym drogowskazem jeżeli chodzi o horyzont tygodniowy, miesięczny, w najlepszym przypadku roczny. Orientacja, w jakim kierunku powinna rozwijać się gospodarka w okresach dłuższych niż roczny, wymaga planowania.
Mateusz Morawicki okazał się człowiekiem ambitnym i odważnym. Ambitnym, bo nigdy nie poprzestaje na tym, co już osiągnął, odważnym, bo lubi iść pod prąd obowiązujących paradygmatów. Nie wiadomo, czy robi to nieświadomie, nie znając tych paradygmatów, czy też taki ma charakter. Wielu na jego miejscu zadowoliłaby się funkcją prezesa banku, bo to i prestiż niemały, i pieniądze znaczne.
Wielu, ale nie Mateusz Morawiecki; być może to kwestia wciąż jeszcze młodego wieku i nieświadomość czyhających niebezpieczeństw związanych z pięciem się w górę na drabinie awansów politycznych.
„Plan na rzecz odpowiedzialnego rozwoju”
Ogłoszony przez Morawieckiego program działania w gospodarce nie „rozpalił” dyskusji i choć minie wkrótce rok od jego opublikowania dyskusja ta jest niemrawa i mało profesjonalna. O planie mówi się zresztą na ogół wtedy, gdy sam Morawiecki inicjuje wymianę poglądów.
Już na wstępie neoliberałowie, zwłaszcza ci, którzy odpowiedzialni są za to, że jeszcze niecałe dwa lata temu, a więc za czasów Platformy Obywatelskiej nie przyjmowali do wiadomości, że doktryna neoliberalna odesłana została do lamusa, wykpili zamiary Morawieckiego, zarzucając planowi wewnętrzną niespójność, brak mechanizmów napędzających rozwój, populizm i wiele innych grzechów. W krytycznym tonie opublikowano też kilka tekstów w gazetach, które zaliczane są do nurtu popisowego. Zgodnie z nimi plan Morawieckiego to zestaw różnego typu pobożnych życzeń i haseł, które każde z osobna ma jakiś sens, ale zebrane razem tracą rację bytu.
Na tle tej dyskusji postawić należy pytanie, jak to się stało, że po 25 latach obowiązywania paradygmatu wolnorynkowego zniknęli ekonomiści reprezentujący inną niż wolnorynkowa szkoła myślenia. Czyżby bali się posądzenia o resentymenty do centralnego planowania? Literatura ekonomiczna pełna jest takich dylematów na całym świecie. Wolny rynek nie jest bowiem w stanie określić zmian strukturalnych w gospodarce, w tym zwłaszcza technologicznych, nie zależą one od czynników krótkookresowych, zwłaszcza od cen, lecz także od wieli innych czynników niezauważalnych a często niewidocznych w okresie krótkim, za to mających decydujące znaczenie w okresach dłuższych.
Wyborów strukturalnych musi dokonywać człowiek. W innych przypadkach wiele z nich nie zaistniałaby w ogóle. Przykładem może być choćby przewidywane w perspektywie parunastu lat loty na Marsa bądź też na inne planety. Prawa wolnego rynku eliminują tego typu inwestycje. Dochody z niej (output) są w perspektywie krótkiej i średniej wątpliwe, a z pewnością niepewne, za to nakłady (input) są olbrzymie. Czy nie lepiej byłoby wykorzystać te nakłady dla zwiększenia dochodu narodowego, choćby dla pokrycia potrzeb bieżącej konsumpcji? Potwierdziło to zresztą lądowanie na księżycu, które zaabsorbowało olbrzymie nakłady, a jak dotąd, przyniosło ograniczone efekty.
Plan Morawieckiego nie jest w związku z tym ekstrawagancją, resentymentem do minionych czasów socjalizmu (czy też komunizmu, jak nazywa się obecnie ten okres w Polsce za podpowiedzią sowietologów amerykańskich), jest próbą określenia kierunków rozwoju gospodarki polskiej „na fali globalnej” . Ideologia ta przewidywała, iż wśród płynących na tej samej fali jedni będą lepsi, inni gorsi, choć styl pływania powinien być jeden. Nie wszyscy bowiem w jednakowym stopniu opanowali ten styl. Nie dopuszczano jednak możliwości wyboru między różnymi stylami.
Przykładem wyłamania się z tych reguł były Chiny, które potrzebowały paru dekad i budzących podziw wyników gospodarczych, by możni tego świata zaczęli z nimi rozmawiać na zasadach partnerskich, choć styl pływania Chin daleki jest od stereotypu zalecanego przez neoliberałów. Zgodnie z tym stereotypem neoliberałowie wielokrotnie wróżyli Chińczykom czarną przyszłość. Ostatecznie jednak, w konfrontacji z wynikami uzyskanymi przez Chińczyków, to neoliberałowie osiągając z biegiem lat coraz gorsze wyniki sami zainicjowali korektę wyznawanych przez siebie reguł. Ostatecznie dopiero światowy kryzys finansowy 2008 roku doprowadził do rozpadu obozu neoliberalnego w świecie. Gdyby nie ten kryzys jeszcze długo „kołysalibyśmy się na fali globalnej” zachwycając się sięgającymi ułamka procentu osiągnięciami naszej gospodarki, formułując absurdalne teorie „zielonej wyspy” i unikając jak ognia porównywania się z tymi, którzy już wcześniej odrzucili koncepcję rywalizacji na fali globalnej.
Twarda ocena rzeczywistości przez plan Morawieckiego
Morawiecki w swym „planie” po raz pierwszy opublikował szereg wskaźników charakteryzujących rozwój polskiej gospodarki w okresie transformacji. Niektóre z nich były już wcześniej znane z artykułów lub książek, ale nie były one informacjami wiążącymi. Morawicki nadał im status informacji oficjalnych.
Wśród nich do najważniejszych zaliczyłbym stwierdzenia:
- Połowa polskiego przemysłu znajduje się w rękach zagranicznych, są to na ogół przedsiębiorstwa średnie i duże.
- Na firmy zagraniczne przypada ⅔ eksportu z Polski, na firmy krajowe – ⅓.
- Dynamika rozwoju polskiej gospodarki jest niska. Nie widać tego wyraźnie na tle Europy, zwłaszcza Unii Europejskiej, która rozwija się jeszcze wolniej niż Polska.
- Znacznie ustępujemy natomiast Unii Europejskiej pod względem tempa postępu technicznego, nic dziwnego, na finansowanie postępu technicznego w przemyśle przeznaczamy jedynie 1% PKB.
- Słabością polskiej gospodarki jest mały udział inwestycji w dochodzie narodowym. Kształtuje się on w granicach 18%, resztę stanowi konsumpcja. Z tych 18% na reprodukcję prostą przeznaczamy około 15% PKB. Na rozwój pozostaje jedynie 3% PKB. Dla porównania kraje azjatyckie na inwestycje przeznaczają około 30% PKB, niektóre jeszcze więcej. Jak więc mamy z nimi konkurować?
- Podstawę rozwoju polskiej gospodarki stanowią inwestycje zagraniczne w postaci pośredniej lub bezpośredniej. Pośrednio zagranica finansuje nasz rozwój udzielając kredytów, bezpośrednio – budując w Polsce różne obiekty (w formie inwestycji kapitałowych).
- Efektem inwestycji zagranicznych w Polsce są bardzo wysokie (i szybko rosnące) coroczne spłaty dywidend i odsetek. W ostatnim 10-leciu uległy one podwojeniu (wzrosły z 43 mld zł do 95 mld zł) zwiększając się do 5% PKB. Trzeba pamiętać, że w roku 1980 całe zadłużenie Polski z lat siedemdziesiątych stanowiło 9,5% PKB (wg szacunków Europejskiej Komisji Gospodarczej).
- W minionym ćwierćwieczu (w tym także w ostatnim dziesięcioleciu) żyliśmy na kredyt, „przejadając” dochody z prywatyzacji gospodarki. Odwrócenie tych tendencji jest dla obecnego rządu ciężarem prawie nie do udźwignięcia, stwarzającym olbrzymie ryzyko dla polskiej gospodarki.
Jak zrealizować ten plan?
Realizacja tego planu już na wstępie napotkała szereg barier. Pierwszą stanowi deficyt pracowników w wieku produkcyjnym. Przyrost naturalny jest niski, duża część ludności w wieku produkcyjnym, zwłaszcza tej wykształconej, emigruje. Plan Morawieckiego ma charakter długookresowy, choć brak pracowników wystąpi już wkrótce. Pewnym panaceum może być otwarcie granic dla imigrantów zwłaszcza z krajów sąsiedzkich: Białorusi, Ukrainy, Rosji, Kazachstanu.
Barierą dla rozwoju polskiej gospodarki jest też deficyt kapitału. Akumulacja wewnętrzna jest marginesowa, a jej zwiększenie jest niemożliwe bez zmiany struktury dochodów Polaków. Ponad ⅔ Polaków zarabia mniej niż wynosi średnia krajowa, zaś 5% otrzymuje 25% dochodów całej ludności. Ci pierwsi nie mają pieniędzy by inwestować, ci drudzy inwestują w luksusowe towary konsumpcyjne, w przeważającej części importowane, bądź też lokują dochody za granicą.
Dalsze zwiększenie udziału zagranicy w finansowaniu rozwoju polskiej gospodarki napotyka natomiast na barierę zadłużenia. Udział ten wynosi obecnie 113% PKB (około 2 bln zł). Wicepremier Morawiecki otrzymał wprawdzie promesę banków polskich i zagranicznych na dalsze kredyty w wysokości 1 bln zł. Wtedy jednak nasze zadłużenie za granicą zacznie się szybko zbliżać do 200% PKB, a od tego ministrów od gospodarki zaczyna permanentnie boleć głowa.
Mateusz Morawiecki chce postawić na polskie firmy w rozwoju gospodarczym. Poza dwoma wielkimi przedsiębiorstwami, na dodatek surowcowymi (KGHM i Orlen) reszta to przedsiębiorstwa małe i co najwyżej średnie (te ostatnie zatrudniające od 50 do 200 osób, wyjątkowo do 500). W skali światowej nie są to wielkie firmy, ich rola sprowadza się do podstaw, a w wyjątkowych przypadkach do kooperacji z wielkimi przedsiębiorstwami zagranicznymi, bo polskich przedsiębiorstw tego typu o randze korporacji międzynarodowych nie ma. Było ich trochę na początku lat dziewięćdziesiątych, ale wszystkie zostały zlikwidowane.
Jeszcze bardziej skomplikowana sytuacja dotyczy postępu technicznego. Dziś wydatki na ten cel są w Polsce wielokrotnie niższe niż w innych krajach. Polskie wyroby przemysłowe wytwarzane przez małe przedsiębiorstwa nie należą do championów postępu technicznego. Nie prowadzą one badań nad tym postępem, bo ich na to nie stać. Przedsiębiorstwa sprywatyzowane pozbyły się instytutów i zakładów badawczo-doświadczalnych, bo i po co były one komukolwiek potrzebne. Kadra starsza przeszła na emeryturę, młodzi wyjechali za granicę, pozostała więc pustka. Od tej pory minęło ćwierć wieku, po kadrze, często wybitnych specjalistach i miejscach ich pracy nic nie pozostało. Nieliczni pracują w zakładach rzemieślniczych, ale to całkowity margines.
Na tym tle pojawia się pytanie na jaką kadrę badawczą chce liczyć Mateusz Morawiecki mówiąc o kreowaniu postępu technicznego. Poza tym, współcześnie postęp ten kreowany jest w przeważającym stopniu w przedsiębiorstwach wielkich, w korporacjach międzynarodowych. M. Morawiecki chciałby stworzyć sieć polskich wielkich przedsiębiorstw. Pojawia się w związku z tym pytanie w jakich branżach przedsiębiorstwa te miałyby powstać i kto ma na nie wskazać. Na pewno nie powinni to być urzędnicy, a jeżeli nie urzędnicy, to kto?
Zespół Morawieckiego wskazał kilka branż, które mogłyby być przekształcone w korporacje między- bądź transnarodowe, ale czy zostało to skonsultowane z zagranicznymi firmami komplementarnymi bądź konkurencyjnymi? Polskie, rodzące się wielkie przedsiębiorstwa nie miałyby jakichkolwiek szans, by sprostać wymogom konkurencji na rynku światowym.
Jeżeli nawet któremuś z nich udałoby się zaistnieć na tym rynku, to, jak sprostają one konkurencji dużych korporacji międzynarodowych zatrudniających średnio 30-40 tysięcy pracowników i angażujących kapitał w granicach kilkudziesięciu miliardów dolarów każde. Są to przedsiębiorstwa osadzone trwale na rynkach międzynarodowych, kooperujące z setkami firm za granicą i w kraju.
Kto ma wytyczać kierunki specjalizacji polskiej gospodarki?
Moje wątpliwości sprowadzają się przede wszystkim do szukania odpowiedzi na pytanie jakie są kryteria selekcji programów rozwojowych polskiej gospodarki. Na pewno nie powinny o tym decydować wyłącznie potrzeby i możliwości Polski (popyt rynkowy, zasoby surowcowe, kadra specjalistów, tradycje produkcyjne, posiadane technologie i ośrodki je wytwarzające) lecz przede wszystkim wymogi rynku międzynarodowego.
O doborze przedsiębiorstw dużych decydować powinno państwo zapewniające źródła finansowania (krajowe lub zagraniczne), gwarancje kredytowe, kadrę specjalistów technicznych i marketingowych, opiekę instytucjonalną (traktatową) i wiele innych…
Poza państwem i jego agendami zabezpieczającymi realizację programu uczestniczyć muszą setki (a często tysiące) małych i średnich przedsiębiorstw z kraju i z zagranicy pełniących rolę kooperantów (bądź poddostawców) tak jak to jest w Japonii, Niemczech i innych krajach. W tym przypadku jedynym kryterium weryfikującym dostęp tych firm do realizacji programu rozwojowego jest ich konkurencyjność na rynku. Słabsze firmy będą eliminowane, a ich miejsca zajmowane przez firmy silniejsze. Państwo w tym przypadku powinno jedynie zadbać o właściwe funkcjonowanie mechanizmów rynkowych (stabilność walutową, opiekę traktatową itp.).
Wnioski
Program jest ciekawy, choć jeszcze surowy. Jego autorzy większą uwagę poświęcają nośności propagandowej niż merytorycznej programu. Jego słabą stroną jest zwłaszcza niedostateczne „osadzenie” w kontekście międzynarodowym.
prof. dr hab. Paweł Bożyk
Autor jest profesorem nauk ekonomicznych, członkiem Komitetu Nauk Ekonomicznych Polskiej Akademii Nauk. Autorem ok. 760 publikacji naukowych.