Prezydenci Gdańska, Gdyni i Sopotu, czyli niewolnicy trójmiejskiego układu | Gazeta Bałtycka
Opublikowano: 14.09.2018

Prezydenci Gdańska, Gdyni i Sopotu, czyli niewolnicy trójmiejskiego układu

Czy Trójmiastem rządzą bandyci? – Ależ nie, proszę pana! Jak tak w ogóle można?! To przyzwoici porządni ludzie. Nasi dobroczyńcy i dobrzy gospodarze. No to sobie proszę wybrać jakiegokolwiek mieszkańca Trójmiasta, dokładnie sprawdzić, czy nie jest podłączony do cycka mafijnego układu i zadać mu to samo pytanie. Łatwo nie będzie, bo większość woli milczeć. Lecz w końcu znajdzie się i uczciwy i odważny i opowie wam jak jest.

Prezydenci Gdańska, Gdyni i Sopotu nie są i nigdy nie byli bandytami. Lecz przecież nie oni tu rządzą. To posadzone przy stołach twarze mające sprawiać miłe wrażenie, biegli w długopisach do podpisywania i serdecznych uściskach. To osoby desygnowane na stanowisko. Oficjalni reprezentanci strefy cienia. Lecz jednocześnie niewolnicy układu, który pomagali tworzyć. Osoby ubezwłasnowolnione, chociaż starające się sprawiać wrażenie, że od nich cokolwiek zależy. Taka gra pozorów. Ale… to oni są spoiwem przestępczego układu.

Panowie Adamowicz, Karnowski i Szczurek nie są złem wcielonym. To raczej biedne marionetki trzymane na krótkiej smyczy z kolczatką na szyi. Lecz jeżeli chcemy dobrać się do skóry faktycznym decydentom, tym, którzy zza zasłony wydają rozkazy i pociągają za sznurki, tym szubrawcom, gangsterom i agentom, to na początek musimy zburzyć fasadę – pozbyć się tych trzech prezydentów miast, którzy cementują przestępczy, korupcyjny układ, nie dopuszczając poprzez trwanie na stanowisku, by cokolwiek się zmieniło, a ich tajemni mocodawcy ponieśli straty.

Przykre jest jedno – gdy rozmawiam z ważnymi na wybrzeżu ludźmi: spełnionymi biznesmenami, zgorzkniałymi naukowcami, urzędnikami drugiego szeregu, wojskowymi i tymi ze służb bez mundurów, to widzę, że oni wszystko wiedzą; kto ciągnął profity ze współpracy z ukraińskim oligarchą, dziś już na szczęście byłym właścicielem kolebki Solidarności, jak to było ze Stella Maris, z Amber Gold, czy tragicznym wybuchem gazu w wieżowcu we Wrzeszczu. Wiedzą co to jest Ergo Hestia, kiedyś tylko Hestia – kto to założył i kto sprawuje władzę do dzisiaj. Wiedzą o rozlicznych przekrętach – działaniach na granicy prawa i poza tą granicą. W Gdyni wiedzą, jak to było z projektem Nowa Marina i wizją Międzytorza, praktycznie likwidującą rozwój gdyńskiego portu.

Wiedzą to wszystko i milczą. Nie reagują, choć sprawowana funkcja, pod karnymi sankcjami, obliguje do zajęcia stanowiska i działania. Boją się? Nie chcą się mieszać, bo mogą tylko stracić? Czują, że są za słabi, by się przeciwstawić? Czy ponad pół wieku komuny jednak stworzyło w Polsce tego ukształtowanego przez „Krótki kurs historii WKP(b)” hellerowskiego homo sovieticusa, który działa tylko na rozkaz z góry i nigdy nie podejmuje samodzielnych decyzji. I już instynktownie wie, co robić, by swoim przełożonym się przypodobać.

***

Skoncentrujmy się na moim mieście Gdyni, która jest dla mnie tylko bliskim przykładem, bo wiem, że tak samo jest przynajmniej w połowie miast i gmin naszego kraju. Mimo tego, młodziutka Gdynia (za 8 lat będzie obchodzić pierwsze stulecie istnienia miasta) jest niezaprzeczalnie specyficzna.

W tym krótkim okresie swojego istnienia musiała w trybie pospiesznym przejść wszystkie etapy rozwoju miasta portowego. Gdy po wojnie nastała komuna, to przez prawie pół wieku miasto, w pewnym sensie okno na świat w żelaznej kurtynie, stało się praktycznie miejscem pod całkowitą władzą i zarządem komunistycznych służb specjalnych. Wspólnie: cywilnych, czyli ubecji, potem esebecji, oraz wojskowych, WSI, wywiadu, kontrwywiadu, żandarmerii i wojsk granicznych. To oni wyłącznie decydowali o życiu miasta – co się tu dzieje, co można, a czego nie można.

W swoich działaniach operacyjnych, skierowanych na obserwację i stałą inwigilację, z jednej strony marynarzy, którzy, może tylko za wyjątkiem pracowników LOTu i dyplomatów, byli jedyną liczną grupą ludzi, którzy dosyć swobodnie, lecz pod ścisłą kontrolą, przekraczali wielokrotnie polską granicę i to w przeważającej mierze, kierując się do krajów zachodnich i całego świata; z drugiej strony skrupulatnie nadzorowali działania i zachowania zagranicznych marynarzy ze statków przybywających do Gdyni.

Zgodnie z zasadami sztuki wywiadowczej po radzieckich szkołach, służby specjalnie zorganizowały nocne życie miasta. Zaistniały restauracje pracujące w nocy, z dansingiem. Jak słynne „Lusterka”, czyli „Ermitage”. Oczywiście funkcjonariusze zapewniali i nadzorowali prostytutki.

Drugim obszarem działalności służb był handel walutą. Pod kontrolą działali tak zwani cinkciarze wymieniający w obie strony funty, dolary, marki, czy liry na złotówki i odwrotnie; a także między walutami. Nadzorem agentury objęty był także handel złotem, kamieniami szlachetnymi, w tym również bursztynem. I na koniec, głównie służby celne pomagały organizować, a także kontrolować duży przemyt.

Czyli już w latach pięćdziesiątych ub. wieku w Gdyni powstał zorganizowany półświatek, gdzie przestępcy mieszali się z funkcjonariuszami, prywatna inicjatywa z ludźmi wymiaru sprawiedliwości, urzędnicy państwowi z artystami i „złotymi ptakami”, co to nie sieje, nie orze, ale zawsze ma. To w Gdyni, a nie, jak się sądzi, na Śląsku i w Bielsku-Białej, była centrala zbrodniarzy w mundurach z operacji służb „Żelazo”.

Po wojnie Trójmiasto było opuszczoną pustynią, na której pozostała dosłownie garstka autochtonów. Ówczesna, sowiecka władza zasiedliła te miasta zbieraniną z całego kraju, a także z sowieckich rubieży.
To był tygiel. I to z wrzącą zupą. To u mnie, w Orłowie na placu Górnośląskim, gdzie się urodziłem, mogło być tak, że dwie kamienice dalej ode mnie mieszkał młody człowiek, który zastrzelił komunistycznego działacza Grunę. A dosłownie na przeciwko niego, po drugiej stronie placu, żył wysoki oficer Urzędu Bezpieczeństwa Kazimierz M. A przez okna z naszego mieszkania widziałem dom, gdzie później swój sklep mieli państwo Mickowie, a gdzie po wojnie mieścił się punkt Delegatury Sił Zbrojnych na kraj, i jak mówiono wówczas szeptem, bywał tam major Zygmunt Szendzielarz – Łupaszka. W sąsiedniej do naszej kamienicy też patrzył na to podejrzany typ, jak się później okazało, agent nie wiadomo czego. Wyjątkowo wredna postać.

Cała Gdynia była taką mieszaniną, lecz dla nikogo nie było wątpliwości, że faktyczną władzę sprawują komunistyczne służby specjalne. Już rok po moim urodzeniu, w mojej Gdyni, zbrodnicza i ponura Informacja – wojskowy kontrwywiad, bardziej radziecki, niż polski, zmontowała sfingowany proces oficerów Marynarki Wojennej, znany dzisiaj jako „Spisek komandorów”, w którym wyroki śmierci dostało siedmiu niewinnych oficerów marynarki.

To w Gdyni w Krwawy Czwartek grudnia 1970 regularne wojsko z czołgami i transporterami opancerzonymi strzelało z broni maszynowej do tłumu idących do pracy robotników, zabijając i raniąc ludzi.

A po rewolucji Solidarności w 1980, gdy skończyła się stanem wojennym, to właśnie w Gdyni, dwójka moich znajomych z Wyższej Szkoły Morskiej (obecnie Akademia Morska) dostała najsurowsze w Polsce wyroki dziesięciu lat więzienia, za organizację strajku.

Także tutaj, w Gdyni, choć wielu powie, że w całym Trójmieście, zorganizowano pierwszą autentyczną mafię, ze ścisłymi powiązaniami bandytów z władzą i biznesem. Wielu nie ma wątpliwości, że kontynuując swoje ciemne rządy, dokonały tego komunistyczne służby, choć podobno komunizm upadł.

Ktokolwiek ma jeszcze wątpliwości, czy pierwsze zdanie tego artykułu jest bezzasadnie? Czy Trójmiastem rządzą bandyci?

Kto jest na tyle naiwny, by wierzyć, że po transformacji 1989 roku agenci służb specjalnych, mający we władaniu piękne, portowe miasto, poddali się i porzucili dojną krowę, by odejść i zacząć na wsi doić prawdziwe krowy? Nie porzuca się kury, która znosi złote jaja.

Pamiętam, jak w sierpniu 1980 roku byłem współorganizatorem strajku w Polskich Liniach Oceanicznych (a dzisiaj moją działalność przypisuje sobie komuch, przewodniczący Związku Zawodowego Marynarzy i Portowców, przystawki PZPR, a Andrzej Kołodziej, kiedyś bohater, bezmyślnie to publikuje), to nie kto inny, tylko pułkownicy z piątego piętra z wydziału wojskowego ostrzegli mnie: – tam do tego waszego Komitetu Strajkowego skierowano silną grupę agentów. Jasne… PLO to przecież tajna brama łącząca komunistów ze światem. A rozkazy wydaje Moskwa.

Zmyślam? Proszę bardzo : – w Zakładzie Amerykańskim, dziale PLO obsługującym obie Ameryki, bardzo dochodowa była Linia Wielkich Jezior. Obsługiwała ona środkowy obszar Kanady i USA, aż po Chicago i Toronto, wpływając na Wielkie Jeziora w Ameryce Północnej. Zbudowano nawet specjalną serię statków o niedużym, jak pływanie po oceanach zanurzeniu (4,5 metra), tak zwany „typ Z”. Interes kwitł. Były świetne placówki, kontakty handlowe i pełna współpraca.

Aż pewnego dnia, gdzieś tam wysoko, pewnie w wieżach Kremla, Rosjanie poinformowali polskich podwładnych: – Słuchajcie towarzysze, a ta linia na Wielkie Jeziora, to bardziej będzie służyć sprawie, jak my ją przejmiemy. Przygotujcie nam wszystko, abyśmy płynnie weszli do pracy. I tak, z dnia na dzień PLO straciło smakowity kawałek tortu.

Tak było. I praktycznie z tego Komitetu Strajkowego Solidarności PLO, z którego wypisałem się już pod koniec października osiemdziesiątego i wróciłem ma morze, dużo osób skończyło we władzach Urzędu Miasta Gdyni. Ba! Niektórzy są tam cały czas do dzisiaj – non-stop, już prawie 30 lat.

Powtórzę nieustannie nurtujące pytanie – czy po transformacji ludzie służb specjalnych złożyli broń i odsunęli się na bok? Szczególnie tu w Gdyni, w tym również ci, wywodzący się z PLO?

Trwanie u władzy i praktycznie rządzenie miastem przez jedną formację, niby obywatelską, niby samorządową, o Solidarnościowych korzeniach, bez żadnych partyjnych konotacji, musi u każdego myślącego wzbudzić wątpliwości.

Dzisiaj już dobrze wiemy, jaka była Solidarność. Para-spontaniczny ruch obywatelski, wywołany przez agentów Moskwy i Kiszczaka, z milionami przyzwoitych, uczciwych Polaków i u góry z przewagą agentury. Dzisiaj dosyć łatwo jest zobaczyć, kto był po której stronie w Solidarności. Wystarczy choćby porównać majątki milionów bezimiennych bohaterów, w tym także tych, których wszyscy znają, jak państwo Gwiazdowie, czy choćby Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz z majątkami takich działaczy tamtych lat – Lecha Wałęsy, Adama Michnika (słynne akcje miliardowej spółki Agora dla zaufanych za 1 zł), czy Władysława Frasyniuka  vel Józef Grzyb.

Czy analogiczne zjawisko widzimy w Gdyni?

Gdy dwadzieścia lat temu, w roku 1998, prezydentem został dziś 55–letni prawnik, dr Wojciech Szczurek, naiwnie miałem porcję optymizmu. Nawet na niego głosowałem. A potem jeszcze go broniłem w sprawie gdyńskiego lotniska przed radnym i dzisiejszym kandydatem na prezydenta miasta, posłem Horałą.
Niestety, obserwacje i zebrane materiały udowodniły, że dwudziestolecie tej prezydentury, to ścisła kontynuacja solidarnościowej poprzedniczki, gdy w mieście rodziły się afery, jak choćby jeszcze nietknięta sprawa przejmowania nieruchomości.

A ostatnie lata pokazują, już bez tak potocznie zwanej krępacji, że byli komuniści czują się w Gdyni wyjątkowo dobrze i mają bardzo dużo do powiedzenia. Powiem więcej – byli komuniści czują się tu świetnie! Miniaturowy posąg SLD, spadkobiercy PZPR, Leszek Miller jest wybierany do władz właśnie z Gdyni. A dla przyjemności wiele urlopów spędza w zacnym pensjonacie w naszym mieście. Niesławny minister SLD, Wiesław Kaczmarek dostaje od miasta w prezencie gdyńską perełkę – basen jachtowy z otoczeniem, by realizować tam snobistyczny projekt dla milionerów, pod nazwą Nowa Marina. Muszę dodać, że władze miasta nie mają swojego majątku i rozdają za grosze nasz, obywateli majątek.

Największy w Gdyni deweloper Hossa, który działa z cichym przyzwoleniem miasta – powstał na bazie komunistycznej, młodzieżowej przybudówki Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej (ZSMP), która z radosnym wsparciem lokalnej PZPR założyła Młodzieżową Spółdzielnię Mieszkaniową, a później jej działacze lwią część przekształcili w prywatną Hossę, a dzielni chłopcy w czerwonych krawatach stali się prezesami. Wystarczy?

Po dwudziestu latach takich specyficznych rządów, dobrych wyłącznie dla garstki kombinatorów, pewnych powiązanych grup urzędników i przedsiębiorców, oraz coraz większej grupy korporacyjnych „słoików”, zwabionych z głębokiej prowincji, by zostać właśnie takim korpo-niewolnikiem, a niestety niedobrych dla przeciętnych gdynian, trzeba dr. Szczurkowi powiedzieć stanowcze – dość.

To ostatni chyba moment, by ochronić Gdynię przed zawłaszczeniem przez wzbogaconych, często przestępczo, komuchów, przez przyjacielską ekipę obecnej władzy miasta. Nikt, nawet przedszkolak nie ma już wątpliwości, jaką chorobą dla zwykłych ludzi jest komuna. Moim zdaniem, analogicznie jak faszyzm powinna być ustawowo tępiona. Oni to dobrze wiedzą, więc ukrywają się pod różnymi maskami. Lecz my ich, z całymi rodzinami, z ich resortowymi dziećmi już dobrze znamy.

Cała Polska ma jak najgorsze zdanie o Trójmieście. To Mała Sycylia – mówią. Rządzi mafia – mówią. I niestety mają dużo racji. Tylko od dziesięcioleci Gdańskiem, Sopotem i Gdynią rządzą ci sami ludzie – Adamowicz, Karnowski i Szczurek. I jeżeli w Polsce mówi się, że tam jest mafia, to kim są ci trzej panowie?

***

Na zakończenie – z dużym zainteresowaniem obserwuję ostatnią atomową broń antypisu. Taką Grubą Bertę, dokładnie M-Gerät, popularnie znaną jako Dicke Bertha, najpotężniejszy na świecie moździerz I WŚ, zdolny rozwalać 2,5 metrowe stropy i 300 mm grube stalowe pancerze umocnień. A imię Bertha nadano na cześć żony producenta broni, Gustawa Kruppa.

Więc ta nowa broń totalniaków, jako że jej twórcą bez wątpienia jest miliarder – kryptokomuch, George Soros, powinna się nazywać Piękna Tamiko, na cześć trzeciej żony stukniętego miliardera, o połowę młodszej od 82 letniego starca, Tamiko Bolton.

Wiemy, że Soros był twórcą zasad spekulacji wysokiego ryzyka, w ostatnich latach przeznaczył 7 miliardów dolarów na obłąkańczy projekt stworzenia neo-komunizmu, a w Polsce jest głównym sponsorem antykaczyzmu, wszystkich tych kodomitów i ubywateli, także twórcą .Nowoczesnej i hojnym wujkiem PO. To on ratuje od bankructwa Gazetę Wyborczą. I to on organizuje ataki Fransa Timmermansa, czy Guy’a Verhofstadta, z władz Unii Europejskiej, by zniszczyć obecną, konserwatywną władzę w Polsce (a przy okazji ponownie pokazać Polakom, że ich miejsce i znaczenie, to posłuszny niewolnik).

Ta ostateczna broń antypisu, na której zmontowanie i użycie jest dokładnie 40 dni, to zebranie do kupy wszystkich partii i partyjek, plus wszystkich sił opozycyjnych, pod jednym sztandarem i jednym przywództwem. Nie będzie to Grzegorz Schetyna, ani Donald Tusk, tylko ktoś wykreowany (albo i nie, jak centrala przyjmie koncepcję spontanicznego sprzeciwu obywatelskiego), przez faktycznych mocodawców i decydujących, nawet nie przez nasze postkomunistyczne służby z Czempińskim i Dukaczewskim, tylko centrale, najprawdopodobniej połączone: moskiewsko – berlińskie (Bruksela jest narzędziem operacyjnym Berlina).

Antykaczyści pragną osiągnąć masę krytyczną, jednocząc skrajnie przeciwstawne ugrupowania, od umoczonych neo-komunistów Czarzastego, po liberałów krwiożerczego kapitalizmu Lubnauer i Petru (spadkobiercy Balcerowicza). Są już kawiorowi socjaliści spod znaku Palikota, z bogatą maoistką Barbarą Nowacką i oczywiście odczuwającym panikę po przekręcie wyborczym w 2014 PSLem. Czyli do kupy wszyscy szkodnicy, którzy po 1990 omalże nie doprowadzili Polski do kompletnej ruiny. Taki tęczowy front kondotierów (wojsk walczących za pieniądze zleceniodawcy) ma wytworzyć siłę zdolną PiS pokonać.
Jest to oczywiście pewien pomysł i „Dobra zmiana” musi poważnie brać to pod uwagę. Lecz pocieszające jest to, że gdy totalniacy to zastosują, co raczej jest pewne, to już nic więcej mocniejszego nie będą mieli.
Pozostanie im tylko nowy pakt Merkel – Putin, na wzór Ribbentrop – Mołotow, i wkroczenie Bundeswehry i rosyjskiej armii do naszego kraju.

Post scriptum

Zdaję sobie sprawę, że tak samo jest we wielu miastach w Polsce. Macki służb sięgały wszędzie. I mimo upływu lat, trzymają się mocno. Ilu ich było, tych ubeków i agentów wojskowych, w sumie potem wsioków? Sto tysięcy? Dwieście? A może milion, doliczając różnych kabli i donosicieli, oraz młodą latorośl z zakodowanym bezpieczniackim umysłem.

Autor

- publicysta. Z zawodu inżynier elektronik pracujący od 30 lat za granicą na morzu. Konserwatysta.



Moto Replika