Samorządowa sitwa, czyli przekleństwo zwykłego Polaka
Patologię ujrzałem prawie natychmiast po wprowadzeniu w 1999 roku reformy administracyjnej państwa z trójstopniową strukturą samorządową: gminy – powiaty – województwa. Wyrazem mojej niezgody i frustracji było wielokrotne przywoływanie, ironiczne lecz poważne, władzy absolutnej Króla Karkówki z Kartuz. Choć po prawdzie najbardziej polską samorządność ośmieszył i ukazał absurd lokalnej demokracji były senator Henryk Stokłosa.
Ten możnowładca z pilskiego udowodnił i pokazał wszystkim, że faktyczną władzą w terenie jest forsa i ten, kto ją posiada. Zatrudniając na przykład tysiąc osób, jest w stanie ich wszystkich zmusić, by zawsze, na wszelakie stanowiska właśnie jego wybierali. Nie ważne, że był poszukiwany listem gończym za przestępstwa kryminalne. Jego kariera to gotowy scenariusz filmowy o chłopie, który zagrał na nosie demokracji. Właśnie demokracji – systemowi, który jest idiotyczny, bo zawsze głupcy, których jest większość (co w socjologii jest twardo statystycznie udowodnione) wygrają z mądrymi. Tak więc pan Henryk Stokłosa wygrał.
Gdy władze centralne zabrały się za majstrowanie przy samorządności lokalnej naszego kraju, nie upłynęło nawet dziesięć lat od uzyskania niepodległości spod komunistycznej niewoli. Można więc powiedzieć, że byliśmy społeczeństwem bardzo młodym i niedoświadczonym w zakresie użytkowania nagle uzyskanej wolności. Niestety, było jeszcze gorzej. Spora część polskiego społeczeństwa była mocno zdemoralizowana żyjąc pól wieku w sowieckim komunizmie. I na dodatek przy niesławnym okrągłym stole zawarto niepisaną umowę, że byli komuniści, byli ubecy i ludzie sowieckiego aparatu obejmą najlepsze synekury i stanowiska, przejmą fabryki i przeróżne zakłady pracy, uwłaszczą się na tym, co teoretycznie zawsze należało do wszystkich Polaków. Ten rozbój, nie mający nic wspólnego z demokracją i sprawiedliwością nazwano transformacją.
I oto w roku 1999, czyli dokładnie dziesięć lat po okrągłym stole, postanowiono prawnie usankcjonować wcześniejsze grabieże i przejęcia, dając państwu nową strukturę administracyjną. Bagno, dżungla, chaos, czy jak kto nazwie bałagan i patologie państwa w okresie potransformacyjnym, wcale nie zniknęły – wprost przeciwnie – pogłębiły się i utrwaliły. Co jest logiczne: nie można budować na ruchomych piaskach. Lub bardziej dosadnie: z g…a bicza nie ukręcisz.
Karykatura samorządności
Mieszkam na terenie, gdzie lokalna samorządność przyjęła wymiar niebywale karykaturalny. Czy to województwo pomorskie z Gdańskiem na czele, czy powiatowa Gdynia. Władzę sprawują nie samorządni, nie wybrani radni, wójtowie, prezydenci miast, marszałkowie, czy wojewodowie, tylko sitwy, układy, lepka pajęczyna dusząca wszystkich i wszystko na tym terenie. Taka jest samorządność made in Poland.
Dzisiaj, gdy rządzi PiS, najlepsze rodzynki, czyli stanowiska w zarządach, radach nadzorczych spółek skarbu państwa, rozdziela pan kadrowy (członkowie PiSu wiedzą kto zacz i nie jest to wcale pan przewodniczący Śniadek). Natomiast konsumenci poprzedniej władzy mocno się usadowili w okopach pełnych skarbów, których bez rozlewu krwi nie oddadzą.
W Gdyni natomiast, bardzo już zdegenerowanej po rządach jednej sitwy sytuacja jest komunistycznie normalna. Pospólstwu da się kolejkę linową na pięćdziesięciometrowy pagórek, czy pokraczną jaskinię filmowych celebrytów, a po cichu będzie się tuczyć swoje misie, różnych deweloperów i innych biznesmenów.
Osobiście znam przypadki nepotyzmu, gdzie bananowe dzieciaki, niezdolne do uczciwej pracy, zostały przygarnięte na stanowiska Urzędu Miasta. Jeden już nawet ma sprawę kryminalną. Nepotyzm? Gdzież tam! Prezydent nic nie wiedział…
I tak jest wszędzie, gdzie tylko spojrzę. Jeżeli ktoś może mi dać przykład jednostki terenowej: gminy, miasta, gdzie wszystko jest uczciwe i przejrzyste i nie ma układów, to bardzo proszę.
Elity
Praktycznie zawsze interesowałem się, ba, fascynowałem się, może pod wpływem lektury w młodości dzieła Edwarda Gibbona „Zmierzch i upadek Cesarstwa Rzymskiego i potem teoriami cywilizacji naszego niedocenionego geniusza, Felksa Konecznego, organizacją społeczeństw, powstawaniem elit, środowiskami opiniotwórczymi, relacjami pomiędzy władzą i obywatelami.
Napisałem sporo, szczególnie w okresie władzy ferajny Tuska, starając się zdefiniować takie byty, jak System i Układ (z dużej litery), oraz o przerwanej ciągłości polskich elit i wykształceniu się neo-elit, opartych na sowieckich korzeniach, które tak na prawdę były pseudo – elitami.
Najzabawniejszym przykładem dla mnie będzie zawsze wysłanie córki prezydenta Kwaśniewskiego do Paryża, na Bal Debiutantek (Le Bal) – snobistyczną imprezę, gdzie córeczki różnych burżuji mogą sobie pospacerować u boku upadłych arystokratów, czy gwiazd futbolu.
To piękny przykład aspiracji i celów tych naszych pseudo-elit.
I takie właśnie elity, elitki tworzyły się wszędzie, od Wólki Zapadłej, przez przysłowiowy Wąchock do ukochanej Warszawki.
Pisałem o metodzie [1]:
Elity, […] to układ hierarchiczny, rozciągający swoje macki od poziomu gminy Szemud, po najdroższe apartamentowce stolicy i posiadłości, praktycznie rozsiane po całym kraju (jedno drugiego nie wyklucza; nierzadko dobra posiadłość w Kujawsko – Pomorskim idzie w parze z apartamentem w najbardziej pożądanej kamienicy w Warszawie.
Zazwyczaj, na tym podstawowym, najniższym poziomie, neo-elitę stanowi lokalna grupa przekrętów. Aby te przekręty dawały zyski koniecznie w takiej grupie musi być członek lokalnej władzy – wójt, starosta, sołtys, czy co tam jeszcze. Po prostu musi być styk państwowe – prywatne, bo tam są konfitury.
Warto dodać, że ten miejscowy przedstawiciel władzy często nie jest członkiem neo-elity, a tylko aspirantem. Z reguły im bardziej się stara, tym dłużej odsuwany jest na bok. Musi w tej grupie być paru lokalnych biznesmenów, gdyż to oni wypracowują zysk i nadają ton. Jak na przykład wspomniany już przeze mnie Król Karkówki z Kartuz. Te dolne elity są nieliczne. O to właśnie chodzi. Tak ma być, bo dwóch, trzech jest w stanie rzucać światło na swój teren, a jak by było za dużo to istnieje niebezpieczeństwo tworzenia się chaosu i rozbisurmanienia się ludu.
Za to wkoło jest całe mnóstwo aspirantów przebierających nogami i usłużnych, którzy, za uścisk lub poczęstunek […], podejmują się czynienia drobnych uprzejmości.
Najważniejsze natomiast jest to, że przynajmniej jeden z tej grupy (to sytuacja optymalna) ma, jak to w układzie hierarchicznym, zaczepienie, kontakt z kimś z neo-elity wyższego szczebla. Im wyższego, tym lepiej. Bardzo dobrze, gdy wojewódzkiego, a równie dobrze, gdy centralnego. Jest to warunek obowiązkowy.
Szczebel wyżej jest podobnie. Niekoniecznie więcej pieniędzy, ale więcej władzy. Styl jest też nieco inny. Na tym poziomie zaczynają dominować poważne zawody: prawnicy, których kancelarie obsługują, banki i biznesmenów, bankowcy, którzy decydują, czy dać zarobić kancelariom i biznesmenom i biznesmeni, którzy dają z kolei zarobić kancelariom i bankom. Dla kolorytu jest jakiś niemłody pisarz z mądrą twarzą, lub choćby z piękną siwą brodą, jak na przykład pan Chwin z Gdańska. Jest paru dziennikarzy i dziennikarek, którzy ładnie potrafią opisać i zaprezentować swoją neo-elitę i ogólnie stwarzają odpowiedni, miły i ciepły klimat. Tutaj już możemy mówić o grupie kilkudziesięciu osób. Oczywiście, wszyscy razem dobrze się znają, razem bywają, są na ty, (ale nie przed kamerami) i mają wspólne upodobania.
A politycy? Z nimi to raczej różnie. Częściej nie są stałymi członkami elit (wiadomo – wybory); często dostają pozycję „leszczy”, ci z ambicjami robią za aspirantów, którym czasami starszyzna pozwala ogrzać się przy ognisku. Chyba, że taki polityk jest jednocześnie biznesmenem […]
I tak krok po kroku idziemy do góry, aż dochodzimy do stolicy. I tutaj role się nieco odwracają. Prym w neo-elitach zaczynają wodzić politycy, urzędnicy wysokiego szczebla, oraz dziennikarze pewnych, wybranych tytułów prasowych i stacji telewizyjnych. I po raz pierwszy celebryci. Ich istnienie na niższym szczeblu jest tylko etapem przejściowym i nie ma sensu, oprócz spotykania się w klubie na Monciaku w Sopocie…
Tak właśnie wygląda to, co ma największy wpływ na samorządy różnych szczebli. Wszystkie, bez wyjątku władze terytorialne opierają się na tym schemacie. Zwykli obywatele, w żaden sposób niepowiązani z przedstawionym układem (rodzinnie, przyjacielsko, finansowo – w interesach, czy podległością pracowniczą) zepchnięci są do roli biernych obserwatorów, którzy praktycznie mają niewielki wpływ na lokalną władzę.
Reforma samorządów
Zanosi się na to, że Prawo i Sprawiedliwość wprowadzi zdecydowaną reformę samorządów terytorialnych. Większość społeczeństwa, mająca dosyć lokalnych koterii i stykająca się na co dzień z działalnością miejscowych kacyków, gorąco popiera ten projekt. Zwłaszcza, że wszyscy mają świeżo w pamięci ewidentnie zafałszowane ostatnie wybory samorządowe w 2014 roku, gdzie nagle, mało już znaczące PSL wygrywa w tych wyborach, a Platforma Obywatelska przejmuje większość miast.
Głównym elementem konfliktu, do którego dąży opozycja, jest projekt maksymalnej dwukadencyjności na stanowiskach kierowniczych, czyli, wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Co dziwi, że nasi pilni proeuropejczycy nie chcą tego, co jest od dawna we Francji, Hiszpanii, czy Portugalii.
A już absolutną wściekłość wzbudza zasada, by osoby, które powyższe stanowiska piastują od wielu lat, niektórzy od dziesięcioleci, nie mogły się już ubiegać o dalsze kandydowanie.
To jest jak najbardziej słuszna droga, bo bez tego nie rozwali się koterii, sitw i grup interesu.
Osobiście proponowałbym dodatkowo, aby dana społeczność mogła prawnie odwołać ze stanowiska każdego urzędnika wybieranego w głosowaniu, gdy ten nie spełnia oczekiwań, zachowuje się niegodnie, lub popełnił przestępstwo. I referendum odwoławcze nie może mieć absurdalnie wysokiego limitu frekwencji, co jak pamiętamy, uniemożliwiło odwołanie Hanny Gronkiewicz-Waltz z funkcji prezydenta stolicy, mimo ewidentnego łamania etyki, a może nawet prawa.
Poza tym, lwia część funkcyjnych działaczy samorządowych ma jeszcze korzenie w PRL. Czy nie pora, by zastąpić ich młodszymi, nieskażonymi sowiecką mentalnością.
Czy rządzącym wystarczy sił, by przeprowadzić tę, jakże niezbędną reformę? To nie jest takie pewne. Opór będzie olbrzymi. Widzimy, jak dziesięciolecia Włosi walczą, by rozwalić mafię. I nic.
Sitwy samorządowe to też niemalże mafia. Na nasze szczęście, jedyne, co ich różni, to to, że nie likwidują przeciwników fizycznie. Ale już zrujnować człowieka potrafią.
[1] https://gazetabaltycka.pl/promowane/ujawniamy-uklady-i-powiazania-elit
Nie będzie łatwo naprawić patologie bo ona jest praktycznie wszędzie.