Zaorać, ale dopiero po spaleniu…
Trzeba zaorać. Ale dopiero po spaleniu. Ta myśl, opublikowana przez Sylwestra Latkowskiego a odnosząca się do tworu, któremu on sam nadał tytuł „Układu Trójmiejskiego”, z powodzeniem może dotyczyć całej Polski. Tej, od nieco ponad dwóch lat reformowanej przez rządy Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego, czyli po prostu – przez Jarosława Kaczyńskiego.
Dlaczego ta, tak radykalna opinia, wydaje się głęboko uzasadniona także teraz, po dwóch z górą latach rządów „dobrej zmiany”? Bo ogrom koniecznych reform jest wręcz niewyobrażalny. Nie będę tu pisał o konieczności reformowania wymiaru sprawiedliwości (bo jest ona oczywista), o konieczności reformowania służby zdrowia (bo jest ona oczywista), o konieczności reformowania szkolnictwa (bo jest ona oczywista i, na szczęście, już w praktyce częściowo zrealizowana), o konieczności odbudowy armii (bo jest ona oczywista), o konieczności odbudowania przemysłu (bo jest ona oczywista), o konieczności…
Mógłbym tak długo jeszcze wymieniać. Ale po co. Opiszę tylko dwa przykłady, a Czytelnicy sami zorientują się, że najprawdopodobniej zreformować trzeba mentalność polskiego obywatela.
Przykład pierwszy
Od pewnego czasu zmieniły się przepisy podatkowe i każdy właściciel nieruchomości (czytaj: mieszkania w bloku, a takich jest chyba kilka milionów) ma obowiązek samodzielnie wyliczyć i uiścić podatek od tak zwanej części wspólnej nieruchomości. W związku z tym powinien w stosownym urzędzie złożyć dokument nazwany deklaracją IN1. (Swoją drogą chciałbym zobaczyć twórcę tego dokumentu). Nasz Czytelnik pochwalił się, że taką deklarację złożył. Wyliczył nowy podatek od nieruchomości i nawet go opłacił. O całe trzy złote z jakimiś groszami wyższy niż poprzednio (gdy płacił tylko za „swoje” mieszkanie, a resztę opłacała wspólnota czy spółdzielnia).
Po kilku (kilkunastu) dniach otrzymał z urzędu miejskiego wezwanie do złożenia korekty deklaracji. W wezwaniu otrzymał: dwie strony deklaracji. Zadrukowane tak, że ilość farby drukarskiej „woła o pomstę do nieba”. I dwie strony uzasadnienia, przywoływania kolejnych paragrafów, punktów, ustaw itp. I wszystko byłoby logiczne. Ale w wezwaniu urząd: dokładnie wskazał, czego nie wypełnił nasz Czytelnik i co powinien w odpowiednich rubrykach wpisać! (Łącznie z numerami ksiąg wieczystych, powierzchniami itp.)
Tak więc urząd posiadał wszystkie niezbędne informacje jakie są potrzebne do sprawdzenia, czy podatek (owe trzy złote z groszami) został obliczony poprawnie. Zrobiliśmy szybki szacunek kosztów. Praca urzędnika, który sprawdzał dokładnie wszelkie informacje, wyciągał z systemów informatycznych dane itp – 50, zł Polecony z urzędu: 5,- złotych. Stanie naszego Czytelnika w kolejce na poczcie (szczegóły – innym razem): 20,- zł. Wypełnianie „deklaracji” wg informacji z urzędu: 5 zł. Polecony do urzędu: 5 zł. Korekta będzie ponownie, równie skrupulatnie sprawdzana: 50,- zł. Razem: plus minus 130,- zł.
Dla sprawdzenia poprawności wyliczenia podatku w kwocie trzech złotych z groszami. I wszystko to w majestacie obowiązującego prawa, którego najwyraźniej nikt nie umie lub nie chce zmienić.
Żeby sprawa była jasna. Szanuję urzędnika, który skrupulatnie sprawdzał deklarację naszego Czytelnika. Szanuję urząd, który wykonuje dokładnie to, co mu prawo nakazuje. Ale coraz trudniej jest mi szanować PRAWO, które najwyraźniej rozmija się ze zdrowym rozsądkiem. I ludzi, którzy to prawo stanowią.
Przykład drugi
Od kilkunastu dni przewodnim tematem w mediach jest fakt, że lekarze tak zwani „rezydenci” wypowiadają klauzule „opt-out”. Krótko powiem tylko, że jest to klauzula stosowana w umowach o pracę. Na jej podstawie pracownik zgadza się (dobrowolnie, bez żadnego przymusu) na to, że będzie pracował dłużej niż 48 godzin średnio w tygodniu.
I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie drobne „ale”. Ciągle obowiązującą ustawą jest kodeks pracy, który szczegółowo określa dopuszczalny czas pracy pracownika w Rzeczpospolitej. Jak się więc mają klauzule „opt-out” do tegoż właśnie kodeksu? I co na to Państwowa Inspekcja Pracy, która przez całe lata toleruje taki, skandaliczny stan rzeczy?
Odpowiem w imieniu owej Inspekcji. „Nic. I co nam zrobicie”? Tu pewna analogia. Kierowca może pracować tylko określoną ilość godzin. Każde wykroczenie w tym zakresie zagrożone jest poważnymi sankcjami. Jak ktoś nie wierzy, niech zapyta inspektorów Inspekcji Transportu Drogowego. W związku z tym pytam: czy lekarz zmęczony kilkunastogodzinną pracą jest mniejszym zagrożeniem dla zdrowia pacjenta niż kierowca dla innych użytkowników dróg?
Przy okazji jeszcze jedno pytanie. Które zapewne nie spotka się z przychylnym przyjęciem lekarzy, zwłaszcza tych, którzy tak dzielnie walczą o „dobro pacjenta”. Co w swoim czasie legło u podstaw Waszego żądania zaliczania czasu dyżurów do czasu pracy? Czy aby na pewno dobro pacjenta? Gdybym miał odpowiadać, to odpowiedź byłaby prosta: „Nie. Motywem naszych działań była chęć szybkiego wzbogacenia się”. Ale zapewne mylę się w tej sprawie.
Co na to wszystko Rzecznik Praw Pacjenta? Też chwali sobie błogi spokój. I tak mógłbym mnożyć te wszystkie biurokratyczne byty powoływane do tego, by nic nie robić. I to trzeba w Rzeczpospolitej zmieniać. Chcąc to zrobić szybko i skutecznie, być może trzeba najpierw zbombardować, potem spalić i zaorać. Tylko, czy kogokolwiek w Rzeczpospolitej na to stać?