Wyłudzenia w majestacie prawa. "Może chodzić o dziesiątki milionów złotych" | Gazeta Bałtycka
Opublikowano: 22.06.2020

Wyłudzenia w majestacie prawa. „Może chodzić o dziesiątki milionów złotych”

Kiedyś już pisałem na ten temat. Państwo polskie w dalszym ciągu pozwala na bezkarne (w wielu wypadkach) wyłudzanie pieniędzy od nieświadomych (lub na przykład zachłannych) obywateli. Swoich obywateli!

Klasycznym przykładem była finansowa piramida zwana Amber Gold. Na której, oprócz grupy cwaniaków, zyskali niektórzy posłowie (choćby zyskując telewizyjną popularność, co niekoniecznie udało się przekształcić w zwycięstwa w kolejnych wyborach). Osławione już wyłudzanie pieniędzy metodą „na wnuczka” czy na „policjanta” – nadal mają się świetnie.

Może nieco mniej dobrze czują się ci, którzy zaciągnęli tak zwane „kredyty frankowe”. Franków szwajcarskich nie zobaczyli, podobnie zresztą jak pomocy w rozwiązaniu problemów, których nie potrafili sobie wyobrazić w czasie podpisywania umów. Szczególną „satysfakcję” z działań polskiego państwa na polu zwalczania wyłudzeń mogą mieć tak zwanych „dzikich prywatyzacji” (nie tylko warszawskich!). Ale to są, pozwolę sobie na to określenie, sztandarowe przykłady wyłudzeń.

Znacznie mniej spektakularne, ale w skali kraju powodujące nieuzasadniony przepływ znacznie większej ilości pieniędzy od rzeszy klientów do wyłudzaczy są działania ogólnopolskich firm, świadczących usługi a to telekomunikacyjne, a to ubezpieczeniowe, a to energetyczne, a to komunalne. Poszkodowanych są jeśli nie miliony, to zapewne setki tysięcy osób (gospodarstw domowych).

Jakieś przykłady? Proszę bardzo. Klient zamierza pobrać gotówkę z bankomatu. Nawet nie wie, że taka wypłata, było nie było, jego pieniędzy, bardzo często wiąże się ze stosunkowo niewielką, kilkuzłotową opłatą. Dziennie, w całym kraju, takich operacji przeprowadza się miliony! Przypuszczam, że w ten sposób miesięcznie klienci zostawiają w bankach dziesiątki milionów złotych. (Żeby była jasność – są wyjątki. Jeśli klientowi uda się dotrzeć do bankomatu „swojego banku”, ma szansę uniknąć opłaty).

Ale wspomniany wyżej „wynik finansowy”, o którym klient banku w chwili wykonywania operacji nie ma pojęcia, pozostaje. A cóż by stało na przeszkodzie, żeby moje państwo, tak sprawnie wprowadzające w życie kolejne antykryzysowe tarcze, zobowiązało właścicieli bankomatów, by przed zatwierdzeniem każdej operacji wyświetlany był na ekranie, zamiast bzdurnych, za to coraz dłuższych reklam, krótki komunikat: „Ta kosztuje xxx zł. Kontynuować?”. Zgoda klienta, który odpowiedziałby: „Tak” byłaby jednoznaczną deklaracją, że klient świadomie podjął decyzję.

Niedługo pewnie ktoś wymyśli coś innego w miejsce bankomatów, a tego prostego rozwiązania nasza demokratyczna Rzeczpospolita wprowadzić nie potrafi (nie może, nie chce).

Inny przykład. Firmy energetyczne. Od pewnego czasu, dzięki zapobiegliwości mojego państwa dbają, by każde gospodarstwo domowe włączone do sieci elektroenergetycznej miało stosowną umowę (wymóg ustawowy). Ba. Każdy może sobie zmieniać i wybierać dostawcę energii elektrycznej. Odbiorca idzie więc do firmy energetycznej, gdzie bardzo mili pracownicy szybko wykażą mu, jaka taryfa będzie dla niego najkorzystniejsza. Rozmowa trwa jakieś pół godziny. Jeśli klient jest bardziej dociekliwy, straci co najmniej godzinę. W tym czasie usłużny pracownik przedstawi mu projekt umowy (jakieś cztery do pięciu stron drobnym drukiem). Do papierów dołączy kolejne dwie, cztery strony napisane równie drobnym drukiem, zawierające warunki ubezpieczenia (czego, od czego?). Konia z rzędem każdemu, kto zdecyduje się na wzięcie do domu tych papierów w celu dokładnego zapoznania się z ich treścią (inna sprawa, że niewielu byłoby w stanie zapoznać się z nimi i je w całości zrozumieć). Nie wiem, czy usłużny pracownik firmy energetycznej byłby skłonny zgodzić się na taki krok i umówić się na kolejną rozmowę, powiedzmy, za trzy, cztery dni. No i podpisują ludziska „najkorzystniejsze” umowy. Niska cena kilowatogodziny jest gwarantowana na określony czas, dodatkowo klient ma zapewnioną pomoc fachowców. I comiesięczne rachunki w wysokości na przykład dwustu złotych, gdy poprzednio płacił około siedemdziesiąt. Ewentualna próba wypowiedzenia umowy przed czasem wymaga uiszczenia wcale nie małej opłaty.

Czy coś Wam to przypomina, drodzy Czytelnicy? Tak! Kilka, kilkanaście lat temu podobne działania prowadziły wręcz powszechnie firmy telekomunikacyjne. Które potrafiły na przykład przybierać (przepraszam – rejestrować się pod firmą) nazwy do złudzenia przypominające nazwy solidnych, niegdyś państwowych firm. Na klientów, zwłaszcza starszych wiekiem, to naprawdę działało. I państwo, moje państwo, nic z tym nie robiło!

Jeszcze jeden przykład. Kolega w sklepie bardzo, bardzo popularnej marki miał okazję kupić „ziemniaki polskie”. Gdy sprawdził, skąd zostały sprowadzone, prawie zemdlał. Okazało się, że to niemiecki producent ziemniaków nazwał swój produkt tak „zabawnie”. Ilu klientów na „ziemiach polskich” oszukał? Nie słyszałem, by powołany do nadzoru nad prawidłowością obrotu handlowego (to określenie może nie być precyzyjne, ale wiemy, o co chodzi) wysoki urząd państwowy ukarał bardzo znaną sieć sklepów. Pewnie oprócz mojego kolegi nikt nie zwrócił uwagi na taki „drobiazg”.

Wrócę do firm telekomunikacyjnych. Każdy może dziś wykupić bardzo atrakcyjny, promocyjny pakiet. Wystarczy wpisać stosowny na klawiaturze „inteligentnego telefonu” i pakiet jest nasz. Mało kto zauważa, że będzie on automatycznie przedłużany. A spróbujcie znaleźć szybko metodę rezygnacji z pakietu! Zapewniam, że nie będzie to ani proste, ani łatwe.

Dlaczego ustawodawca nie wprowadza przepisu zobowiązującego operatora do przesłania jednoznacznego komunikatu, że pakiet wygasa, jego przedłużenie kosztuje tyle i tyle złotych i wymaga potwierdzenia zgody użytkownika. Nie. W demokratycznej Polsce ta zgoda na wydanie pieniędzy jest domniemana! Dlaczego? Widać, telekomunikacyjne dla władz jest więcej warte niż trzydzieści parę milionów współobywateli.

I tak „kwitnie” nam ta demokratyczna, sprawiedliwa Rzeczpospolita. Aż strach pomyśleć, co będzie, gdy naprawdę będziemy musieli zwalczać jakieś kataklizmy?

Autor

- publicysta, komentator i felietonista.



Moto Replika