Syrenką w wszechświat | Gazeta Bałtycka
Opublikowano: 11.04.2014

Syrenką w wszechświat

Jeszcze nigdy nie widziałem ojca w tak znakomitym humorze, jak tamtego dnia; mogę śmiało powiedzieć, że stan ojca graniczył z euforią. Kiedy tylko wszedł do mieszkania, zaczął krzyczeć na całe gardło: „jest, jest, wreszcie jest!”, co oznaczało, że odebrał z Polmozbytu syrenkę, syrenkę sto pięć, na którą czekał kilka lat. Właściwie to czekaliśmy na nią wszyscy, cała nasza rodzinka, bo miał to być przecież samochód rodzinny.

Syrenką w wszechświat

Fot. Cezary Piwowarski

– A ty co, jeszcze śpisz! – zawołał do mnie, wchodząc do pokoju, który dzieliłem z młodszym bratem, widząc, że leżę w łóżku, a było już po dziewiątej. Dla mnie było to oczywiste, bo dopiero co zaczął się lipiec, trwały wakacje, a ja wprost uwielbiałem spać do południa. Dlatego nie pojechałem rano po odbiór samochodu, choć ojciec wieczorem pytał się, czy wybiorę się z nim. Wiedziałem jednak, że staruszek zamierza wyjść przed piątą, więc odpowiedziałem, że nie, absolutnie nie. Poparła mnie w tym mama, mówiąc, że to środek nocy i że o tej porze, jeśli nie ma nagłej konieczności, nie należy dzieci zrywać. Dodała także, że jak tylko on syrenkę przyprowadzi, to od razu pojedzie się na przejażdżkę, więc wtedy wszyscy się z nią zapoznamy. – Wstawaj, wstawaj, chłopie, bo samochód stygnie! – wołał do mnie wesoło. – Dosyć gnicia w wyrku!

Gdy szedłem do łazienki, zobaczyłem, że w przedpokoju stoi wujek Zdzisiek, domyśliłem się więc, że on był z ojcem po samochód. Tak rzeczywiście było. Potem w samochodzie rozmawiali, przy tym klnąc w pień, nie zważając na obecność moją i mojego młodszego brata, Darka, jak to musieli jednego faceta w Polmozbycie przepłacić, żeby przyprowadził im syrenkę o kolorze słoniowej, a nie białą. Podobno przez dobre pół godziny droczyli się o to z tym złamańcem, lecz jak posmarowali, to się kość słoniowa znalazła chyba w trzy minuty.

Załatwiwszy prędko swoją potrzebę w łazience, przemyłem twarz, wskoczyłem w ubranie i byłem gotowy do wyjścia. Kiedy zaś mama z niepokojem stwierdziła, że nie jadłem przecież śniadania, tata rzucił, że jedziemy na góra godzinkę, więc zjem jak wrócę. Wyszliśmy więc wszyscy, to jest tata, wujek Zdzisiek, mama, Darek, który  siedział już ubrany w dużym pokoju, i ja, i dopadliśmy do syrenki. Mama na klatce rzekła do taty, że Darek już od dwóch godzin czekał gotowy na niego. Gdyby wiedziała, że tak będzie, to by go z nim puściła.
– Szkoda więc, że go nie zabrałem – zaśmiał się ojciec. – Myślałem jednak, że Daruś jest na to za smarkaty!
– Widzisz, nie doceniłeś chłopaka! – zawołał, śmiejąc się, podobnie jak ojciec, wujek Zdzisiek. – A przecież mówiłeś, że proponowałeś to Mirkowi.
– Ale Mirek wolał rano spać! – odparł z przekąsem ojciec, spoglądając na mnie.

To „cudo”, jak określił ojciec, stało parę metrów od bloku i lśniło w słońcu. Jego owalne kształty i kolor słoniowej, wywalczony w Polmozbycie, sprawiały, że pojazd ten był dla nas w pierwszej chwili czymś najcudowniejszym na świecie. Nigdy nie zapomnę, jak mama, ujrzawszy naszą syrenkę, zakrzyknęła: „Boże, ale cacko!”. I daję głowę, że ten okrzyk mamy był wyrażeniem zachwytu całej naszej rodzinki. I nie przeraziło nas to, że drzwi przy otwieraniu głośno zaskrzypiały ani to, że przy zamykaniu trzeba było nimi mocno trzasnąć, a dźwięk, jaki to trzaśnięcie wywoływało, przypominał trzaśnięcie drzwi w składzie z narzędziami.
– Tylko nie dotykajcie, nie dotykajcie karoserii – rzucił trochę nerwowo do mnie i do Darka ojciec – bo potem będzie na niej znać wasze łapy.

Kiedy wsiedliśmy do samochodu, pachniało w nim świeżością i lakierem. Można nawet powiedzieć, że zapach lakieru był intensywniejszy, a to chyba dlatego, że nasza syrenka dobre pół godziny stała w silnym lipcowym słońcu, a więc się bardzo nagrzała. Odczuliśmy to na własnej skórze, gdy znaleźliśmy się w jej wnętrzu. Cerata, którą obciągnięte były siedzenie, przez cienkie ubrania, prawie parzyła nas w plecy i pośladki.
– O, widzisz, teraz zaskoczyła za pierwszym razem! – zawołał wesoło tata do wujka Zdziśka, jak silnik, po przekręceniu kluczyka w stacyjce, zaczął dość głośno warczeć. – W Polmozbycie dopiero uruchomiła się za trzecim podejściem!
– Bo nie była rozgrzana – odparł ze znawstwem wujek Zdzisiek. W pewnym sensie wujek Zdzisiek może miał prawo tak powiedzieć, ponieważ był mechanikiem samochodowym. Ojciec nasz, jak mawiał, był tylko gryzipiórkiem, bowiem od lat pracował jako jakiś tam referent w urzędzie dzielnicowym.

Jak tylko tata uruchomił silnik, wrzucił jedynkę i potoczyliśmy się od naszego czteropiętrowca, stojącego przy Wiosennej, po niewielkich wertepach do Białostockiej. Mimo że odcinek ten był bardzo krótki, Darek i ja podskakiwaliśmy w naszej syrence niemal pod dach, ale Darek klaskał i piał w głos ze szczęścia. Dopiero gdy tata wjechał w Białostocką, samochód zaczął jechać gładko. Dojechaliśmy do Targowej, potem z Targowej skręciliśmy w Świerczewskiego. Było w miarę pusto, więc tata pruł naszym cackiem cięgiem od Targowej do skrzyżowania z Nowotki. W samochodzie nie było już tak upalnie, bo szyby od strony taty i od strony wujka były całkowicie opuszczone, przez okna więc wlatywało w jeszcze chłodnawe, poranne powietrze. Mama w pewnym momencie rzuciła do ojca i do wujka, żeby któryś z nich podniósł szybę, ponieważ pęd powietrza Darka albo mnie może zawiać, na co ojciec przez warkot silnika i ogólny hałas, jaki wdzierał się do syrenki przez otwarte okna, odkrzyknął jej, żeby nie przesadzała, dlatego że my nie jesteśmy znowu takimi słabeuszami.
– Ale ten to ma, w mordę, wóz! – westchnął głośno ojciec, kiedy na czerwonych światłach przed skrzyżowaniem z Nowotki stanął przed nami czarny samochód. – Co to jest, mercedes?
– Tak, stary skrzydlak. Widzisz, jakie ma z tyłu lampy? – podjął wujek Zdzisiek.
– To chyba, kurwa, jakiś kacyk! – sapnął tym samym tonem ojciec.
– Tak, to chyba kacyk. Ale myślę, że to jego prywatny samochód, bo takie już w rządzie nie chodzą.
– Daję głowę, że wziął go za pół ceny lub nawet za darmo! – rzucił ironicznie ojciec. – I nie czekał na niego parę lat, ale dostał od ręki. A ty, w mordę, szaraczku, musiałeś wpłacić na takie jeździdło całość i czekać, kurwa mać, czekać!
– Ale masz je już! – rzekł wesoło wujek Zdzisiek.
– Ano tak, ano tak!
– Przestańcie tak gadać, bo tamten może mieć w samochodzie odbiornik! – wtrąciła z niepokojem mama.
– A co, przecież mamy w kraju demokrację, ludową demokrację – zawołał radośnie ojciec, ruszając spod świateł – więc chyba wolno mówić to, co się chce, wolno, wolno!

Pędziliśmy naszą syrenką Świerczewskiego. Już nie pamiętam, czy to był czwartek, czy piątek, kojarzę tylko, że na mieście nie było zbyt wiele pojazdów. Dojechaliśmy do skrzyżowania z Towarową, skręciliśmy w nią, a potem wjechaliśmy w Prostą. Nie bardzo wiedziałem, dlaczego ojciec wybrał taką właśnie, lecz być może wybrał dlatego, że w większości miał skręt w lewo, a więc w pewnym sensie łatwiejszy. Nie wierzę jednak, że postanowił tak, bo bał się prowadzić. Przecież przed laty, jak mieliśmy syrenkę sto czwórkę, jeździł nią jak oszalały, lecz tego lęku nie mogłem wykluczyć, jak jechaliśmy nową sto piątką.

Jak byliśmy na Prostej, silnik w naszej syrence zaczął nagle prychać i przerywać, a potem zamilkł. Stało się to na środku ulicy, a więc tata z wujkiem natychmiast wyskoczyli z samochodu i zepchnęli go na chodnik. Klęli przy tym jak szewcy. Właściwie to rzucali „kurwami” i „chujami” już wcześniej, rozmawiając, jak było w Polmozbycie. Kiedy zaś syrenka raptem stanęła, ich klątwy jeszcze bardziej się nasiliły. O ile dobrze pamiętam, chodziło w nich głównie o to, że ten miglanc w Polmozbycie postąpił jednak złośliwie i przyprowadził im spieprzony egzemplarz, a to chyba dlatego, że za mało dostał w łapę. Wujek Zdzisiek jednak, jako mechanik samochodowy, szybko uporał się z defektem, a więc chyba po pięciu minutach silnik naszej syrenki znowu zawarczał. Tata ponownie wpadł w euforię i powiedział, że skoro ma brata mechanika, to tą nową syrenką może spokojnie wyruszyć w wszechświat.

Kiedy wróciliśmy do domu, tata z wujkiem pojechali po ciocię Basię, żonę wujka Zdziśka, ponieważ rodzice kilka dni wcześniej zaprosili ich na obiad z okazji odbioru syrenki. Przy obiedzie wszyscy dorośli – to jest mama i tata, wujek Zdzisiek i ciocia Basia – wypili chyba ze trzy ćwiartki, byli więc lekko podochoceni.
– Co, Zdzisiu, bujniemy się teraz pudłem poza Warszawę? – rzucił z przekąsem ojciec do swojego brata. – Ale tylko my dwaj!
– Lecz nie myśl, że będę prowadził, bo jestem na cyku – rzekł wujek, tłumiąc diabelski śmiech.
– No coś ty, ja usiądę za kółkiem! – odparł ochoczo ojciec.
– Jesteście pewni, że tego chcecie? – odezwała się rzeczowo ciocia Basia, bo usłyszała, co ojciec z wujkiem planują. Mama nic nie powiedziała, tylko bardzo ciężko westchnęła.
– Bez obawy, wyskoczymy tylko tu, na Białystok, a na tej trasie jest pusto – podjął ojciec.
– No ale milicja…! – jęknęła mama.
– To powiem im, żeby się zajęli praskim elementem, a nie kierowcami – rzucił ze śmiechem ojciec.
– Chyba że ci są na gazie! – odparowała ciocia Basia.

Jak Darek usłyszał, że tata i wujek wybierają się nową syrenką poza Warszawę, od razu chciał z nimi jechać, lecz mama i ciocia Basia powiedziały mu, żeby to sobie absolutnie wybił z głowy. Zawtórował im w tym tata, który dodał, że na przejażdżkę rodziną jeszcze się wiele razy wybierzemy, tak że jazda syrenką zdrowo mu się znudzi. Darek trochę pokwękał, a potem mama przebrała go i kazała mi, abym wyszedł z nim na podwórko. Przyznam, że zrobiłem to niechętnie, lecz wyszedłem z gnojkiem dla świętego spokoju. Na podwórku Darek wpakował się do piaskownicy, gdzie byli jego koledzy, a więc ja poszedłem do piwnicy po rower i po paru minutach jeździłem nim wokół naszego mrówkowca. Nawet nie zauważyłem, kiedy tata z wujkiem odjechali.

Było już po szóstej popołudniu, gdy wróciłem z Darkiem do domu. Taty z wujkiem jeszcze nie było. Nie przyjechali i o siódmej, o ósmej, i o dziewiątej, tak że mama z ciocią Basią zaczęły się już o nich bardzo niepokoić. Nie przyjechali o dziesiątej i o jedenastej. Dopiero przed dwunastą rozległ się w przedpokoju przeciągły dzwonek. Już byłem w łóżku, więc tylko słyszałem, jak z korytarza przez otwarte drzwi dobiegał gruby męski głos:
– Czy to panie Ewa i Barbara Wolszczak?
– Tak, tak! – rzuciły przerażone mama i ciocia.
– Sierżant Palski, dobry wieczór. Proszę z nami, bo muszą panie zidentyfikować ciała Zdzisława i Jana… Mieli czołowe pod Wyszkowem z pekaesem. Obaj zginęli.
– O Boże, o Boże, o Boże! – rozległ się głośny kobiecy lament w przedpokoju.

Autor

- publicysta, poeta i pisarz.

Dodaj komentarz

XHTML: Można użyć znaczników html: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>



Moto Replika