Dlaczego nie wszyscy nauczyciele strajkują?
Nauczyciele strajkują. Ale nauczyciele szkół publicznych. Do strajku nie przystąpili nauczyciele szkół stowarzyszeniowych, ani szkół prywatnych, chociaż ich sytuacja materialna bynajmniej nie jest tak bardzo różna od „budżetowców”. Ba, nauczyciele pracujący w szkołach stowarzyszeniowych nie mają żadnej tam „karty”, a pensum godzin wynosi 40 tygodniowo.
Piszę o tym nie żebym potępiał nauczycieli strajkujących – mają prawo walczyć o swoje skoro pracują na znacznie bardziej odpowiedzialnym odcinku niż np. te dwie blondynki z Narodowego Banku Polskiego kasujące miesiąc w miesiąc po 60 tys., czyli tyle co wykładowca matematyki czy polskiego dostaje za rok pracy. Skoro jest forsa na kominy płacowe dla „asystentek”, skoro prezes może rozdawać pieniądze emerytom, rolnikom czy komu tam, a koledzy partyjni w różnych spółkach też nie narzekają na biedę to niby dlaczego nauczyciele nie mieliby domagać się podwyżek?
Ja tylko zauważam, że nauczyciele z sektora szkół niebudżetowych nie strajkują. Dlaczego? I dlaczego dopiero teraz, przy okazji strajku rząd przypomniał sobie, że trzeba odejść od karty nauczyciela i zwiększyć pensum godzin, bo te 18 lekcji tygodniowo, to doprawdy śmiech?
Ano – w zależności od tego, z którego punktu widzenia będziemy oceniać sytuację – każdy ma swoje racje. I nauczyciele, i minister, która przypomniała sobie o konieczności szerszej reformy, i rodzice. Jednak nikt nie kwapi się do przeprowadzenia prawdziwej reformy szkolnictwa i – niezależnie od tego jak skończy się strajk – po nim wrócimy do marazmu aż do następnego konfliktu.
Dlaczego nikt nie kwapi się do reform? Bo każda reforma wymaga zmian, ograniczenia przywilejów, redukcji zatrudnienia, zwiększenia obowiązków itd. itp. a to żadnej grupie społecznej się nie podoba. Nie podoba się też nauczycielom. A ponieważ jest to grupa licząca kilkaset tysięcy i jej bunt może zmieść każdą władzę, a przynajmniej znacząco zaważyć na wyniku wyborczym – każda władza omija prawdziwą reformę szkolnictwa. Efektem tego jest stale obniżający się poziom edukacji, co widzimy na każdym kroku.
Kilka miesięcy temu telewizja zrobiła w Warszawie sondaż w związku z Rokiem Moniuszkowskim. Pytano przechodniów na ulicy Moniuszki w Warszawie, kto to taki ten Moniuszko? Żaden z 20-30-latków nie wiedział. Nazwisko kompozytora znali tylko ludzie starsi, wykształceni w czasach tej niedobrej komuny – za PRL.
Nauczyciele akademiccy biją od lat na alarm zderzając się z niewiedzą pierwszych roczników studentów. Polacy są jednym z narodów, który czyta najmniej książek, a najbardziej ciekawe jest, że wg badań 40% nauczycieli polskich nie czyta żadnego tygodnika. Założę się, wszakże, że nie są to nauczyciele szkół stowarzyszeniowych i prywatnych. Dlaczego? Ano dlatego, że w tych szkołach nauczyciel dostaje lekko wyższe wynagrodzenie, w porównaniu ze swoim kolegą z „budżetówki”, ale jednocześnie jego pracodawcy – rodzice – mają o wiele większe wobec niego wymagania. I oceniają go na bieżąco, bo sami bezpośrednio płacą za to, czego i jak naucza ich dzieci. To jest źródło sukcesu szkół prywatnych i stowarzyszeniowych – że to rodzice decydują, a nie robi tego urzędnik, który dba tylko o swoją wygodę i spokój.
Ba, ale czy da się w całym szkolnictwie wprowadzić tę samą zasadę – gdzie rodzic płaci i wymaga? Bo też skąd rodzic miałby mieć na to pieniądze?
Jak to skąd? Od państwa polskiego (czyli ze swoich podatków). Państwo powinno określić ile kosztuje kształcenie dziecka i każdemu rodzicowi dać bon oświatowy stanowiący równowartość tych kosztów. Rodzic wybrałby sobie szkołę, do której pośle dziecko, zapłaciłby bonem, a jakby trzeba było to lekko dołożył i odzyskałby władzę nad szkołą, w której uczy się jego dziecko. O tym prostym rozwiązaniu mówimy od lat, a jednak żaden rząd go nie wprowadza. Dlaczego?
Bo co wtedy robiłyby tysiące urzędników nadzorujących szkoły? I przeciwko komu protestowałby Sławomir Broniarz.