Po „jajecznym incydencie” z udziałem prezydenta Komorowskiego: „Nic się nie stało”
Naszych władców chyba nie da się nauczyć niczego. Na początek awarii uległ śmigłowiec z premierem rządu na pokładzie. Pilot z najwyższym trudem, wykazując niezwykły kunszt, uratował życie wszystkim uczestnikom feralnego lotu. Władza stwierdza: „nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało”.
Nie mija wiele czasu, a katastrofie ulega wojskowy samolot transportowy. Giną wysokiego szczebla dowódcy Wojsk Lotniczych. Powołano stosowne komisje, wyciągnięto wnioski, dokonano stosownych usprawnień. Ale ogólnie: „nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało”.
Nie minęło wiele czasu, gdy doszło do katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem. Zginęło dziewięćdziesiąt sześć osób, w tym najważniejsze osoby w państwie. Jedno z pierwszych spostrzeżeń wówczas głośno wypowiedzianych było to, że taki skład reprezentantów kraju nie powinien nigdy znaleźć się na pokładzie jednego samolotu w jednym czasie. Ale cóż tam. „Nic się nie stało. Polacy, nic się nie stało”.
Kilka tygodni później cała pozostała przy życiu „wierchuszka” Rzeczpospolitej spokojnie podróżowała w jednym autobusie. Co prawda na krótkim odcinku drogi, ale przecież wiadomo, że „nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało”. Przyznaję to, tym razem rzeczywiście, nikomu nic się nie stało. A nawet więcej. Po raz kolejny nie wyciągnięto wniosków z tego, że już kilka razy nic się nie stało.
Wczoraj kolejny raz „nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało”. Przecież to, że jakiś młody człowiek uderza ręką, w której trzyma jajko, Prezydenta Rzeczpospolitej, nie jest żadnym znaczącym wydarzeniem. Mógłbym się z tym zgodzić. Gdyby nie to, że gdy nasi władcy pojawiają się lub tylko przejeżdżają przez moje miasto, wyłącza się z ruchu całe ulice (żeby nie powiedzieć dzielnice), blokuje się ruch w połowie miasta, nie dopuszcza przechodniów itd. itp. Wokół „przywódców” kręci się coraz więcej „karczystych, krótko ostrzyżonych”. I tylko tym się oni różnią od im podobnych, że zwykle mają słuchawki w uszach.
Oglądając „ukraiński incydent” odniosłem jednak wrażenie, że umiejętności mają porównywalne. Zdaję sobie sprawę z tego, że trudno jest zapewnić bezpieczeństwo głowie państwa spotykającej się z tłumem. Ale jeśli nie potrafimy tego zrobić za tak duże pieniądze, jakie na ten cel są wydawane, to może warto zastanowić się nad sensem ich dalszego wydawania. Może w zupełności wystarczyłoby dwóch sprawnych fizycznie facetów, którzy zapewniliby bezpieczeństwo np. prezydenta – żeby nie mogło dojść do sytuacji, gdy np. jakiś pijaczek zadeklaruje, że chętnie napije się z głową państwa. Koszty takiej ochrony będą nieporównanie mniejsze, a skuteczność chyba nie gorsza od dzisiejszej.
A ponieważ z ewentualnych incydentalnych zdarzeń i tak nie potrafimy wyciągać wniosków, więc może nawet nie trzeba będzie pisać raportów. Przecież i tak, cokolwiek by się nie stało, usłyszymy: „nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało”.
znowu sie panowie z bor nie popisali i tyle
Już od dawna „borowiki” zajmują się nie tym czym powinni.Za Wałęsy pilnowali jego rozwydrzonych dzieciaków,Kwaśniewskiemu wyprowadzali psy na spacer a Kaczyńskiemu pilnowali brata „bo podobny”.