„Spowiedź” wyborcy
Jestem „grzesznikiem”. I to zatwardziałym. Tak przynajmniej wynika z wypowiedzi abpa Gądeckiego, który stwierdził, że nieuczestniczenie w wyborach jest „grzechem zaniedbania”. „Grzeszę” więc od 2000 roku, kiedy po raz ostatni wziąłem udział w wyborach prezydenckich.
I nie mam w związku z tym żadnych wyrzutów sumienia, bo nie chcę wybierać między „dżumą i cholerą” czy mówiąc bardziej górnolotnie, wybierać mniejsze zło. Tak, wiem świadomie zrezygnowałem ze swojego czynnego prawa wyborczego i nie mogę w związku z tym mieć do nikogo pretensji o to, kto nami rządzi. I nie mam. Traktuję bowiem moje obywatelskie prawa bardzo poważnie i jeśli – w mojej ocenie –żadna partia, żaden kandydat na prezydenta nie spełnia moich kryteriów i oczekiwań mówię – beze mnie.
Jednak kilka tygodni temu pojawiła się nadzieja na moje „nawrócenie”, bo nie tylko chciałem zagłosować 10 maja, ale zamierzałem oddać swój głos na Bronisława Komorowskiego. Dziś muszę jednak skorygować swoje plany co do pierwszej tury, bo zarówno sama kampania prezydencka jak i urzędujący prezydent bardzo mnie rozczarowały i zawiodły. Z ust prezydenta Komorowskiego usłyszałem kilka banałów o zgodzie, która buduje i niezgodzie, która rujnuje. O potrzebie bezpieczeństwa Polski, które cytując klasyka jest „oczywistą oczywistością”. Zabrakło mi zaś autentycznego i uczciwego podsumowania pierwszej kadencji. Tego co się udało i tego, czego nie udało się zrealizować. Swego rodzaju „protokołu zamknięcia”. Zabrakło mi też spójnej wizji prezydentury na drugą kadencje. Określenia strategicznych celów i jak zamierza je zrealizować, jeśli pozostanie w Belwederze. Jak wyobraża sobie swoją rolę, jeśli to opozycja wygra najbliższe wybory parlamentarne i utworzy rząd? Przerabialiśmy już bowiem, ośmieszającą Polskę, walkę o krzesło i samolot. Oczekiwałem zdecydowanych deklaracji Bronisława Komorowskiego w tych kwestiach. I szkoda, że nie padły.
Andrzej Duda, kandydat PiS także mnie nie przekonał. Nie odpowiada mi przede wszystkim jego wizja „aktywnej prezydentury”, która – obawiam się – sprowadzałaby się do permanentnej wojny z politycznymi oponentami. Zwłaszcza wtedy, kiedy udałoby się im, po raz kolejny, stworzyć rząd.
Nie sądzę również, że byłby samodzielnym prezydentem mając Jarosława Kaczyńskiego za mentora. Byłaby to prezydentura kierowana przez prezesa PiS z tylnego rzędu. I to – graniczące z pewnością – przypuszczenie przekreśla jego kandydaturę w moich oczach.
Pisanie o reszcie kandydatów jest stratą czasu. To polityczny plankton, który chce coś ugrać dla siebie, bez jakichkolwiek szans na zwycięstwo.
Tak więc znów 10 maja „zgrzeszę” i nie zamierzam wtedy powtarzać za abpem Gądeckim – „mea culpa,mea maxima culpa”.