Hodowanie dzieci. Bąk, Wałęsa, Cimoszewicz i inni…
Zawsze miałem duży niesmak, a także litość, w stosunku do sióstr Williams, za fakt, że szanowny tatuś, Richard Williams, dzisiaj już 75 letni starzec, zamienił dziewczynkom normalne dzieciństwo w piekło tenisowych treningów, dzień w dzień, po kilka godzin dziennie. Jeżeli taką wagę przykładamy do praw człowieka, a w szczególności do praw dziecka, to takie postępowanie powinno być karalne. Każde dziecko ma pełne prawo do normalnego dzieciństwa, takiego, jak wszyscy ich rówieśnicy. To, co robił tatuś Richard, to po prostu znęcanie się nad bezbronnymi istotami. Taki pewien rodzaj pedofilii.
Jako rodzic, dawałem swoim dzieciakom jak najwięcej swobody, by miały wybór i rozwijały się w swoim tempie, realizując różnorodne zainteresowania. Inaczej sobie nie wyobrażałem wychowania. To powinien być proces jak najbardziej naturalny.
Dzisiaj już wiem, że podczas, gdy ja naiwnie i z ojcowską miłością wychowywałem dzieci, to wielu moich równolatków po prostu dzieci sobie hodowało. Co przez to rozumiem? Zachowanie takie i wpływ na dziecko, by nie ono samo decydowało o swojej przyszłości, tylko szło ściśle ustaloną przez rodziców ścieżką.
Zastanawiające jest to, czy w takim postępowaniu chodzi starszym wyłącznie o dobro swojej latorośli, czy może jednak jest w tym fałszywa, egoistyczna nuta i raczej chodzi o zwykłą inwestycję – mam już dzieciaki, to niech w przyszłości mam z tego zysk. Tak nimi pokieruję, by mieć z tego jak największy dochód.
W rodzinach o typowych tradycjach inteligenckich zawsze było duże parcie i ambicje, aby dzieci ukończyły studia wyższe. Przy wielu stołach rozważano i dyskutowano predyspozycje młodych – czy raczej jest to umysł humanistyczny, więc może syn, czy córka powinni być prawnikiem. A może lekarzem? A jeżeli dzieciak miał umysł ścisły, to powinien być niewątpliwie inżynierem. Takim architektem na przykład. Rodzice i dziadkowie sobie marzyli i wyobrażali, a małolat i tak wybierał sobie po swojemu. I to było piękne i naturalne.
Oczywiście ideałem w marzeniach rodziców o inteligenckich tradycjach, jeżeli tylko zauważyli u swego dziecka odpowiednie predyspozycje, była kariera naukowa. Zostanie kiedyś profesorem było czymś takim, jak w rodzinach silnie katolickich, zostanie biskupem. Lecz to było poprzednie pokolenie…
W moim pokoleniu, ludzi, którzy dzisiaj mają dzieci dwudziesto – czterdziestoletnie, zaczęło się coś nowego. Gdy byłem w liceum, dobrym liceum o ustalonej renomie, to oczywisty był pogląd, że te wszystkie średniaki, dzieci, które sobie z trudem radziły, zostaną urzędnikami. Profesja urzędnicza, a także kariera jakiegoś tam działacza, nie cieszyła się szacunkiem. Najlepsi i generalnie lepsi, szli wyżej i dalej, żeby zdobyć, a potem robić karierę w konkretnej i wyrazistej profesji. I co się okazuje? Że to był błąd. Duży błąd. To my, inteligenciaki byliśmy naiwni, próżni i krótkowzroczni. Kto był naprawdę mądry, sterował dziecko tak, by zostało urzędnikiem.
Parę lat po transformacji, w moim portowym mieście, okazało się, że najlepszym miejscem pracy jest nie stocznia, nie port, a nawet nie żegluga, tylko Urząd Miejski w Gdyni. To tu trafiły najlepiej i najprzezorniej hodowane dzieciaki. Sam osobiście znam pięć przypadków, gdzie zapobiegliwi – mamusie i tatusie, tak sterowały od początku edukacji karierą, by właśnie dziecko znalazło zatrudnienie w UM Gdynia. Zastrzegam, wcale nie było tam łatwo o pracę, w szczególności na tzw. rozwojowych stanowiskach z szybką drogą awansu. Trzeba było mieć „znajomości”. W rezultacie, z tej całej piątki, aż czwórka jest na wysokich decyzyjnych stanowiskach. Niektórzy byli już radnymi. Jeden ma już nawet sprawę w prokuraturze w sprawie konfliktu zatrudnienia w urzędzie i prywatnej firmie, a kolejna latorośl szykowana jest na następnego prezydenta miasta.
I co powiecie mądrale? Śmialiście się kiedyś, że taką skromną karierę widzimy dla swoich dzieci. Ale teraz to wy – prawnicy, lekarze, inżynierowie łasicie się i wyczekujecie pod gabinetami, by pan naczelnik łaskawie na was spojrzał, albo pani radna zechciała zatrzymać się na chwilę i z wami porozmawiać. To właśnie my, na których wy, inteligenciaki zawsze patrzyliście z góry, wygraliśmy. Tak karierą dzieci pokierowaliśmy od przedszkola i szkoły, by poznać tych, kogo trzeba, a następnie pod ich skrzydłami umieścić nasze pociechy, by wspinały się do góry po urzędniczej, albo politycznej drabinie.
Hodowla dzieci to najlepsza inwestycja!
Z dużym zażenowaniem oglądałem nieco spasionego 35-latka, który stanął przed sejmową komisją w sprawie poważnej afery, w którą jest ewidentnie zamieszany. Choćby nie wiadomo jak zaprzeczał, a jego pełnomocnik, adwokat Roman Giertych, najkomiczniejsza postać polskiej palestry, a jednocześnie synalek słynnego tatusia i wnuk jeszcze bardziej słynnego dziadka, czyli też owoc rodzinnej hodowli, wrzeszczał i się pienił, to nikogo nie zdoła przekonać, że jest samoistnym bytem, Michałem Tuskiem, a nie synem czarnej postaci polskiej polityki, ultrakarierowicza, Donalda Tuska.
Które z dzieci, nie wiadomo jak inteligentne i bystre może w wieku 25 lat zostać dziennikarzem wiodącego medium papierowego Gazety Wyborczej? A już trzy lata później, znudzony powolną ścieżką kariery, bo Michnik i jego buldogi nie dadzą podskoczyć nawet synowi premiera, idzie w wielki biznes, oczywiście w najintratniejszym miejscu, czyli na styku państwowe – prywatne i już, jako 28-latek zostaje ekspertem. Tak, nie przesłyszeliście się państwo – konsultantem, ekspertem! Zazwyczaj potrzeba dwadzieścia, trzydzieści lat doświadczenia i sukcesów, by zostać jakimś ekspertem w dowolnej dziedzinie. Lecz nie potrzeba tego, jak się jest synem Donalda Tuska. On już w wieku pięciu lat był ekspertem od kolejnictwa, jak się bawił na podłodze kolejką Piko.
Młody Michał Tusk, o dziwnym nicku w internecie – Józef Bak, przez bite kilka godzin starał się udowodnić, że jest samoistnym bytem, a nie owocem hodowli ojca Donalda. Chyba tylko głuchy ślepiec, na dodatek idiota, by mu uwierzył. Kompletnie sterowana kariera, jak wielu innych z tego patologicznego środowiska. A jego wypowiedzi, styl, język, mowa ciała i mimika wskazują na starego bywalca restauracji „Sowa i Przyjaciele”, albo podobnej.
Nie ja pierwszy zauważyłem ten wspaniały trend, który cudownie rozwinął się w post komunistycznej Polsce. Hodowla dzieci. Pierwsi oczywiście byli: Dorota Kania, dr Targalski i Maciej Marosz w swojej fantastycznej trylogii „Resortowe dzieci”. Pokazali, precyzyjnie, z imienia i nazwiska, jak komuniści, służby specjalne i powiązani przedsiębiorcy, tworzyli kariery swoim, często bardzo nierozgarniętym pociechom. Nasycając je oczywiście całym tym socjalistycznym jadem, mentalnością sowieta i wiernością komunie.
To nie tylko Adam Michnik, Monika Olejnik, czy Tomasz Lis, ale całe morze innych, na czele z młodym Wałęsą i Cimoszewiczem, że daleko nie będę szukać,a także córeczkami Komorowskiego, oraz Rzeplińskiego. To trzy-czwarte Platformy Obywatelskiej, SLD, PSL-u i Nowoczesnej. Taki uniwersalny system.
Chciałem tylko dodać, że hodowanie dzieci dla przyszłej kariery politycznej, czy urzędniczej zaczyna się już od poziomu każdej gminy w Polsce.
Czy to jest patologia? Uważam, że tak. Moja znajomość świata wskazuje, że tam, gdzie się myśli poważnie, tak się nie robi. Oczywiście za wyjątkiem królewskich dynastii. I Korei Północnej.