Sejmowe produkty są bardzo kiepskiej jakości. Prawo tworzone jest „na akord”
Miłościwie nam panujący już od dwudziestu pięciu lat kapitalizm charakteryzuje się (ponoć) wolnością gospodarczą. Z tym poglądem można polemizować i nie być bez szans na jego zmianę. Niezależnie jednak od tego, czy podzielamy ten pogląd, czy też nie, pewne jest, że najważniejszym elementem kapitalistycznej gospodarki jest możliwość sprzedaży wyprodukowanego dobra.
Jeśli czegoś sprzedać nie potrafimy, nie będziemy mieli zysku, a będziemy mieć problemy. W związku z tym każdy producent działający w ramach „wolności gospodarczej” dba o to, by jakość jego wyrobów była co najmniej tak dobra (lub sprawiała wrażenie tak dobrej), by potencjalny klient chciał je nabyć, płacąc swoimi pieniędzmi. Gdyby jeszcze nie „koncerny globalne” (np. Google), mające swoisty „monopol” na niektóre usługi (dobra), sprawa byłaby stosunkowo prosta. Ale nie o tym zamierzam pisać.
Od pewnego czasu odnoszę wrażenie, że nasz wielce szanowany, (m. in. za „drobiazgi” typu „kilometrówki”), Sejm stara się przekształcić w wielką fabrykę prawa. I w dodatku, niestety, fabrykę najwyraźniej rodem z poprzedniego ustroju. Pracującą „na akord”, mającą pewność, że każdy wyrób znajdzie nabywcę na rynku, który z utęsknieniem czeka na wszystko, co zostanie wyprodukowane, bo półki w sklepach świecą pustkami.
Stąd ogłaszane co jakiś czas „sukcesy gospodarcze” naszych parlamentarzystów. Ogłaszane w postaci komunikatów, ileż to nowych ustaw uchwalono w kolejnej kadencji, o ile było ich więcej niż w kadencji poprzedniej, i tak dale, i tak dalej. Zupełnie jak komunikaty o tym, że w bieżącym roku udało nam się zwiększyć o dwanaście procent ilość produkowanego na potrzeby rynku sznurka do snopowiązałek czy innego papieru toaletowego.
Nikt jakoś nie chce się zastanowić nad jakością towaru produkowanego przez Sejm Rzeczpospolitej oraz zapotrzebowaniem rynku (społeczeństwa) na jego wyroby. Czasem marzy mi się, jak to byłoby dobrze, gdyby nasi parlamentarzyści zostali zmuszeni do sprzedawania w warunkach wolnego rynku swoich wyrobów. Zobaczyliby może wtedy, że towar przez nich oferowany raczej nie znajduje uznania w oczach „kupujących”. I pewnie niewiele pomogłyby zabiegi marketingowo – reklamowe (czytaj: ogłupianie społeczeństwa przy pomocy środków masowego przekazu).
Firma z produkcją takiej jakości i w takiej ilości musiałaby pewnie zostać zrestrukturyzowana. (Pod tym pojęciem proponuję rozumieć to, co „rozumieją” właśnie nasi parlamentarzyści). Podejrzewam, że gdyby te moje marzenia mogły się spełnić, to na restrukturyzacji by się nie skończyło. Może przeprowadzony zostałby proces szybkiego wygaszania niektórych, nierentownych segmentów „sejmowego koncernu”. A może udałoby się nawet sprzedać go jakiemuś katarskiemu inwestorowi.
Sprzedajnej swołoczy nie trzeba sprzedawać.Kupcami „produktów” fabryki „sejm” wcale nie jest społeczeństwo.