Tanzańskie nurkowanie
Lata siedemdziesiąte… Niedziela zapowiadała się wspaniale. Miałem cały dzień wolny, a szefostwo zostało uprzedzone o mojej eskapadzie. W moją pierwszą podróż do wschodniej Afryki zabrałem ze sobą sprzęt do swobodnego nurkowania oraz niewielki ponton, który wówczas można było kupić w naszych sportowych sklepach. I teraz, w Dar es Salaam, stolicy Tanzanii, po raz kolejny miałem zamiar cudownie sobie ponurkować na brzegu dziewiczej rafy koralowej. A skończyło się tak, że noc spędziłem w więzieniu.
Obładowany ekwipunkiem, zaraz po śniadaniu, pospieszyłem na terminal promu Kigamboni, który miał mnie przerzucić przez kanał portowy, a precyzyjniej, przez ujście rzeki Kizinga, na południową, dziką stronę, gdzie po paru kilometrach pieszego marszu, miałem znaleźć dziewiczą plażę, ze wspaniałymi warunkami do nurkowania i rafą koralową niedaleko brzegu. Taką informację i konkretne namiary dostałem od lokalnego agenta. Zapewniał mnie, że oprócz niewielu miejscowych rybaków, nie spotkam tam nikogo.
Tuż po przekroczeniu Kanału Sueskiego, zacząłem nurkować w Morzu Czerwonym. Poezja przeżyć. Słono, jak gwint, ale jasno, przejrzyście i kolorowo.
Snorkeling, czyli nurkowanie swobodne, tylko z fajką w zębach i płetwami. Oczywiście okulary też, ale bez żadnych idiotycznych pianek na ciele. Takie nurkowanie to było, jak swobodne latanie na lotni w porównaniu z podróżą helikopterem. Niezbyt głęboko się nurkowało. Zazwyczaj nie przekraczałem 15 metrów. A oczywiście jest to pryszcz, bo w tzw. freediving, czyli nurkowaniu na wstrzymanym oddechu, Austriak Herbert Nitsch w 2007 roku zszedł na głębokość 214 metrów. Ja mogę się pochwalić, że wytrzymywałem pod wodą pięć minut. Spróbujcie dla zabawy jedną minutę.
Po przejściu Sueskiego nurkowałem w Marsalam, Egipt, Massawa, obecnie Erytrea, a potem już na Oceanie Indyjskim, w Mogadiszu, ponurej stolicy Somali, kenijskim Malindi i Mombasie, no i w Tanzanzani w Tanga, oraz teraz właśnie miałem zamiar w dar es Salaam.
Przyznam się uroczyście i bez tortur, że poszukiwałem głównie tego, co jest dzisiaj zagrożone niemalże karą śmierci – poszukiwałem muszli! I miałem sukcesy! Te wszystkie – Scaphella Junonia, Fulton’s Cowie, nawet Glory of India, zdobyłem i co dalej zrobiłem? Dałem dzieciakom, by zaniosły do szkoły. Ech…
Czy wiecie, że podwodne ślimaki, które w tych muszlach siedzą, to praktycznie najbardziej śmiercionośne zwierzaki? Potrafią wystrzelić maleńkie harpuny nawet na półtora metra, a jad jest tak toksyczny, że nie ma szans, aby wypłynąć na powierzchnię. Mało się o tym mówi, ale ślimaki i morskie węże rokrocznie zabijają około 40 tysięcy rybaków południowo–wschodniej Azji.
Sam miałem wątpliwą przyjemność z dosyć sporą, podobną do kościelnej chrzcielnicy, Tridacna Gigas, jak pamiętam, jakieś 40 cm długości, która, gdy podrażniłem bambusem, zatrzasnęła się błyskawicznie. Gdybym to zrobił ręką, to już by mnie uwięziła na wieki.
No dobrze, podniecam się podwodnym życiem, a tu nie dosyć przyjemne, aczkolwiek specyficzne zapachy Afryki, kierują mnie na dziką plażę pełną skarbów, na południe od stolicy Tanzanii.
Teraz tak. W latach siedemdziesiątych, gdy tam byłem, Tanzania była pod decydującą domeną Chin. Czyli powszechna paranoja, szpiedzy i sabotażyści. Wesoło, ale znamy to z domu. No więc przepłynąłem promem, idę sobie w dal szutrową drogą, sprzęt ciąży, pocę się, godzina ledwie po dziesiątej. Z rozpiski, którą mi dał przedstawiciel, powinienem tak sobie przejść ze cztery kilometry, a potem ostro skręcić w lewo do oceanu. No to idę. I się pocę. Marynarski worek wrzyna się w ramiona, bo ponton i reszta waży swoje.
Minąłem już ostatnie chaty z tymi specyficznymi zapachami z paleniska, gdzie płoną głównie wysuszone skorupy kokosów i zacząłem zagłębiać się w zarośla. Właśnie tutaj powinienem skręcić w lewo, póki las jest jeszcze nie tak gęsty i na przełaj dotrzeć do plaży. No to jazda w dżunglę. Stąpałem ostrożnie, bo cholera wie na czym można stanąć. Zwykłe adidasy nie ochroniłyby mnie przed ukłuciem jakiegoś paskudztwa. A na dodatek wyobraźnia podsuwała krwawe obrazy pełne węży, skorpionów i dla mnie najpaskudniejszych stworzeń, tych czarnych i brązowych, trzydziestocentymetrowych jadowitych stonóg. Skolopendry, bo tak się nazywają te paskudne wije, jestem przekonany, pochodzą z kosmosu. Takie paskudztwo nie może mieć ziemskiego pochodzenia.
Cicho jest w tym lesie. Tylko z dala, nieco przytłumiony, dochodzi powolny, rytmiczny szum fal, umierających na piaszczystym brzegu.
I nagle wrzask i krzyki. Dosłownie znikąd, spod ziemi, otoczył mnie oddział żołnierzy. Musieli czaić się w tych swoich zielonych mundurkach leżąc w poszyciu lasu. Teraz wrzeszczeli, a trzask odbezpieczanych kałasznikowów, dodawał do tego realną grozę. Był ich co najmniej pełen pluton. Upuściłem swój bagaż na ziemię i podniosłem ręce do góry.
Nie wiem, czy mnie obserwowali, czy napatoczyłem się na nich przypadkowo. Chyba to drugie, bo jak się już później dowiedziałem, a o czym ten durny agent nie wspomniał, zdecydowałem się iść na plażę, dokładnie na skróty przez poligon wojskowy.
Zainteresował ich natychmiast mój żeglarski worek, a jak wyciągnęli z niego ponton i sprzęt do nurkowania, to ogarnęła ich prawdziwa ekstaza. Sprawa jasna – szpieg i agent, który pewnie przygotowuje inwazję na ich piękny, chociaż biedny kraj. Zaczęli wrzeszczeć jeszcze bardziej i dosyć boleśnie poszturchiwać mnie tymi kałasznikowami. Kurcze, jak któryś niechcący wystrzeli, to podziurawią mnie jak sito.
Nie wiem, co wygadywali. Widocznie żądali jakichś odpowiedzi, ale co ja im mogłem odpowiedzieć po polsku, czy angielsku. W myślach już zastanawiałem się, że pewnie właśnie decydują, czy rozstrzelać mnie na miejscu, czy najpierw poddać torturom, by wydobyć ze mnie wszelkie informacje.
Delikatnie, robiąc przy tym głupie miny i uśmiechy, oraz pokazując na siebie i powtarzając uniwersalne, ogólnoświatowe „amigo”, sięgnąłem do tylnej kieszeni i wyciągnąłem przepoconą przepustkę, świstek papieru, gdzie litery zaczęły się już rozpływać w wilgoci i upale. Nie miałem żadnych innych dokumentów. Duży błąd. Nauczka na przyszłość.
Będąc ciągle na muszce tego szwadronu śmierci, tych wyraźnie trigger happy żołnierzy, którym cyngle pod paluszkami aż się zagrzały, podałem przepustkę najbardziej cywilizowanemu żołnierzowi, bo jako jedyny miał wojskowe buty. Reszta była w zwykłych klapkach.
Chwycił wilgotną kartkę i usiłował cokolwiek odcyfrować z rozmytego pisma. Trwało to dobrą chwilę, czoło mu się zmarszczyło, usiłował nie wyglądać bezradnie, bo pozostali żołnierze wyraźnie mu się przyglądali i nie mógł się zdradzić, że nie potrafi nic odczytać. W końcu rzucił kolejne, powszechnie znane, międzynarodowe słowo, dodatkowo z mocnym wykrzyknikiem – go!
Chciałem opuścić zdrętwiałe ręce, by pozbierać i zapakować swoje rzeczy, lecz natychmiast rozległ się chrzęst odbezpieczanej broni, więc zrezygnowałem z tego nierozsądnego pomysłu. Zresztą żołnierze wkrótce, po krótkiej przemowie tego obutego, uformowali szpaler, ze mną z hande hoch w środku. Dwóch pozbierało wszystkie dowody rzeczowe, czyli mój sprzęt do nurkowania, więc niepotrzebnie się martwiłem.
Droga w pozycji niebezpiecznego więźnia, który w każdej chwili może dokonać przewrotu pałacowego, niestety nie była krótka. Szliśmy i szliśmy. Było z tego zapewne z pięć kilometrów, bo trwało około pół godziny i był to naprawdę szybki trucht. Zdrętwiałe ręce splotłem na głowie, co widocznie było dozwolone, bo nie wywołało groźnych pomruków. Skupisko szop nie przypominało obozu wojskowego, ani nawet posterunku. Tylko parę wojskowych gazików świadczył o militarnym statusie miejsca.
Pozwolono mi usiąść w cieniu pod ścianą a pilnowało mnie trzech czarnych wojaków. Reszta się porozłaziła, tylko ich obuty szef, jeszcze z dwoma, weszli do baraku, który jako jedyny, miał w oknie klimatyzację z dumnym znakiem Panasonic.
Po dobrym kwadransie, najwidoczniej wypełnionym naradami, rozmowami telefonicznymi, może nawet radiowymi, znowu usłyszałem – go! – i wprowadzono mnie do baraku dowodzenia. Prawdopodobnie, bo zgadywałem. Wewnątrz, w miłym chłodzie, od którego, nie wiem dlaczego, spociłem się jeszcze bardziej, był mój obuty oprawca i najwidoczniej dwóch oficerów, o czym świadczyły gwiazdy na pagonach, podobne do tych ruskich. Zresztą całe umundurowanie, tak, jak i kałasznikowy, były ruskie, albo chińskie. Nie wiem, nie znam się dokładnie na tym.
Całkiem pokaźny, na oko pięćdziesięciolatek, sądząc po początkach siwizny, lecz mogę się mylić, bo mamy kłopot z ich oceną, zrobił groźną minę i całkiem poprawnie zapytał:
– Who are you? What are you doing here?
Czyli, kim ja jestem i co tu robię.
I Bogu dzięki, że można się porozumieć. Z dumą odparłem, że jestem polskim marynarzem ze statku XYZ, ładującego właśnie w porcie, a ja mam wolny czas i postanowiłem go wykorzystać na kąpiel i nurkowanie przy rafie koralowej. Co nieco zrozumiał, lecz nie za bardzo, bo podchwytliwie spytał, co w takim razie robiłem na terenach wojskowych i dla kogo szpieguję.
Zanim odpowiedziałem, przez chwilę zamarłem i zbladłem, bo w ostatniej chwili zrezygnowałem z zabrania aparatu fotograficznego, żeby przypadkiem się nie zniszczył. Gdyby go przy mnie znaleźli na poligonie, to jak nic dostałbym co najmniej 10 lat kamieniołomów w kopalni królowej Saby.
Zacząłem jeszcze raz tłumaczyć co i jak. Na moje, jak się później okazało szczęście, dobrze pamiętałem nazwę agencji, która nas obsługiwała w Tanzanii i imię agenta. Nie była ona obca panu generałowi, czy może tylko sierżantowi.
Po paru próbach połączył się z nimi. Rozpoczęły się długotrwałe pertraktacje i wyjaśnienia. Jak mnie później poinformowano, głównie rozmawiano o wysokości bakszyszu, czyli łapówy, za uwolnienie nurka Polaka, niestety, z państwa przyjaznego, którego nie można rozstrzelać na miejscu, lub choćby po pokazowym procesie zesłać do wspomnianych kamieniołomów. Po twarzy rozmawiającego oficera widziałem, że był wyraźnie rozczarowany, co oczywiście wpłynęło na pertraktacje odnośnie kwoty wykupu.
Po zakończeniu rozmowy, widocznie korzystnej dla wojskowych, moja pozycja uległa diametralnej zmianie. Z uśmiechem na twarzy poczęstowano mnie papierosem, zaproponowano kawę, herbatę, albo Coca Colę. To ostatnie przyjąłem z wdzięcznością.
Następnie udaliśmy się gromadnie na przegląd moich rupieci. Natychmiast otrzymałem propozycję sprzedaży niemalże wszystkiego; ponton, płetwy, maska i reszta, teraz już nie narzędzia szpiegostwa i terroru, wywołały głębokie pożądanie u Tanzańczyków. Przykro mi było się rozstawać z moimi rzeczami, lecz z drugiej strony nadal czułem pewien niepokój i respekt i wolałem nie denerwować tych, bądź, co bądź, lokalnych obrońców socjalizmu. Sprzedałem więc właściwie wszystko, łącznie z żeglarskim workiem, otrzymując stos lokalnej waluty, z którą wówczas nie miałem pojęcia co zrobić.
Lecz jak zwykle, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, Nieco później, znajomy przedstawiciel armatora w tym kraju, dobrze obeznany z tym, co ma wartość, a co nie, zaprowadził mnie do autentycznego, miejscowego rzeźbiarza, nie żadne tam fałszywe, turystyczne podróby, który z niesłychanym talentem i pietyzmem, rzeźbił słynne na cały świat hebanowe cuda ludu Macondo. Plemię Macondo, żyjące na pograniczu Mozambiku i Tanzani, słynęło i słynie do dzisiaj z fantastycznych, surrealistycznych i niesłychanie ekspresyjnych rzeźb ludzi i zwierząt. Metrowej wysokości hebanowa praca, którą kupiłem, pokazywała dokładnie 120 postaci dźwigających ciężary ludzi. Wykrzywione w trudzie i wysiłku twarze, jak żywo przypominały obrazy Hieronimusa Boscha. I każda twarz była inna. Dokładnie sprawdziłem. Kupiłem jeszcze pełną smutku rzeźbę ciężarnej murzynki, która w tym matriarchalnym szczepie jest symbolem ciągłości życia.
Mój przewodnik nauczył mnie, jak dokładnie owinąć hebanowe posągi w natłuszczone szmaty, bo heban niestety w podróżach morskich ma tendencje do brzydkiego pękania. Figury przywiozłem do Gdyni nietknięte. I co z tego?! Moja malutka córeczka na ich widok dostała takiej histerii, że czym prędzej musiałem je schować. W końcu sprzedałem to do Muzeum Etnograficznego i pewnie jeszcze tam są.
Tymczasem siedziałem w wojskowym baraku, teraz w dosyć swobodnej atmosferze, z kieszeniami wypchanymi miejscowymi szylingami i czekałem nie wiadomo na co. Raz była mowa, że mnie podrzucą na statek, potem, że ktoś po mnie przyjedzie, jednakże wyraźnie zostało powiedziane, że nie ma mowy bym sam wracał na piechotę. No więc czekałem i się nudziłem. A godziny płynęły. Napięcie i stres związane z pojmaniem przez tubylców już odpuściły. Miałem tylko nadzieję, że agent powiadomił kapitana w jakiej sytuacji się znajduję i że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo.
Gdy dobrze po południu zrobiłem się głodny, dostałem miskę nawet całkiem smacznego czegoś, powiedzmy, podobnego do naszego gulaszu. Surowych jarzyn i owoców unikałem jak zarazy, ostrzeżony przez lekarzy o możliwości złapania ameby lub innych tropikalnych pasożytów.
Zrobiło się, jak to w tropikach błyskawicznie ciemno. A ja nadal czekałem i zacząłem przysypiać na dość niewygodnym krześle. Już dobrze po północy wybudziło mnie jakieś zamieszanie. Przyjechali w końcu po mnie. Wraz z agentem przyjechał nasz statkowy ochmistrz. Zaczęli wnosić wykup za moją osobę: karton naszych świetnych, polskich kompotów – pół wiśniowych i pół śliwkowych, dwie rolki kremów Nivea, pudełko wody kolońskiej Przemysławka, dwa kartony Marlboro i cztery duże butelki Żubrówki. Cholera, tanio mnie wykupili, choć wszystkie te artykuły to tutaj, w Afryce, były najlepszą walutą. Afrykanie, we wszystkich krajach wschodniej Afryki szaleli wprost za tym towarem. Afryki zachodniej zresztą też. I Ameryki południowej. I Azji. A mówi się, że nie mieliśmy tradycyjnie polskich towarów zdolnych zawojować świat. Ale mieliśmy. Tylko Warszawa o tym nie wiedziała, albo miała to w d., lecz polscy marynarze świetnie zdawali sobie sprawę.
I tak zakończyło się tanzańskie nurkowanie w stolicy państwa Dar es Salaam. Dzisiaj, po 35 latach pewnie już bym nic nie poznał. Kompletnie nic. Mieszka tam teraz ponad pięć milionów ludzi, a dziewicze wówczas plaże z rafą koralową, zabudowane są rzędem hoteli i turystycznych atrakcji.
To się nazywa cywilizacja.