Zdrowia… żeby było nas na nie stać!
W okresie noworocznym często składamy sobie życzenia: pomyślności, sukcesów i zdrowia! W tym dość oklepanym zwrocie „zdrowie” zaczyna, z każdym Nowym Rokiem, nabierać coraz bardziej rynkowego znaczenia. Na zdrowie musi być nas dziś bowiem stać. Pomyślność i sukcesy są już bardziej w rękach losu.
Dziś, to jest w Święto Trzech Króli, przy wiosennej pogodzie można zastanowić się nad naszą kondycją zdrowotną, po rekordowym okresie dni wolnych, świąt i przedłużonych weekendów. Fakt, że dziś dzień wolny od pracy nie przeszkadzał wszakże setce osób ćwiczyć od wczesnych godzin w jednej z siłowi w peryferyjnej dzielnicy Gdańska, którą odwiedziłem. Że była otwarta to już standard, tak samo było w inne dni rzekomo wolne od handlu. Zawsze jest jakaś furtka na ominięcie przepisów, szczególnie jak część społeczeństwa odczuwa raczej potrzebę wskoczenia na rowerek niż udziału w nabożeństwie.
Siłownie i kluby fitness wyrastają jak grzyby po deszczu jak Polska długa i szeroko, choć daleko nam jeszcze do tych całodobowych na Manhattanie, jakie ze zdziwieniem oglądałem jeszcze w latach 90-tych w USA. Czy są one dowodem na dobrą kondycję polskiego społeczeństwa? Czy Polacy są usportowieni? Czy są dzięki nim, bieganiu, czy jeździe na rowerze zdrowsi? Gdyby kierować się ilością postów na portalach społecznościowych prezentujących informacje o przebiegniętym dystansie i spalonych kaloriach moich znajomych bylibyśmy najzdrowszym narodem Europy.
Tylko, że ten sport uprawiany dziś często w klubach fitness, czy na ścieżkach rowerowych w eleganckich i modnych dzielnicach, nie jest sportem powszechnym. W klubie, w którym przebiegłem dziś 7 km, średnia wieku wynosiła 30-40 lat. Potwierdziła to znajoma 60-latka opowiadająca jak wczoraj ćwiczyła w innej siłowni mięśnie nóg przed wyjazdem na narty. Czyżby w Polsce dopiero dojrzałość skłaniała do aktywności fizycznej? Niestety barierą są tu pieniądze a nie wiek. Ze sportu korzysta w naszym kraju jedynie ten kogo stać na kupno karnetu do klubu fitness za nie mniej niż 100-150 zł miesięcznie, wejściówki na basen za 10 zł, czy lekcji jazdy konnej za 50 zł. Do tego koszty sprzętu, obuwia, dojazdu.
W 2004 roku, zimą którą wówczas była mroźniejsza od obecnej, napisałem felieton do ówczesnego „Głosu Wybrzeża” o słabej kondycji sportowej studentów. Po dekadzie jest tylko gorzej. Nie tylko studenci nie uprawiają dziś sportu, dzieci i młodzież doganiają w statystykach nadwagi Amerykanów. Co z tego, że mamy słynne „Orliki” skoro gminy muszą oszczędzać wydatki na ich oświetlenie, nie ma kardy która mogłaby tam pracować i ponownie wszystko rozbija się o pieniądze. Nowopowstająca infrastruktura sportowa od stadionów począwszy a na basenach skończywszy jest dostępne tylko dla osób z odpowiednio zasobnym portfelem. Dlatego też po ilości biegających można odróżnić prestiż dzielnic naszych miast, w tzw. „dobrych” jogging jest powszechny, w tych gorszych i najgorszych na sport nie ma ani czasu ani pieniędzy.
Nie mamy niestety w Polsce systemu sportu powszechnego i zachęt dla dzieci. Przez to tworzymy pokolenie preferujące zwolnienie z zajęć fizycznych. Co z tego bowiem, że Sopot po budowie mariny jachtowej przy molo i remoncie Opery Leśnej kosztem milionów złotych nadał nowe, niezwykle przyznam eleganckie, oblicze hipodromowi. Ile bowiem dzieci z Trójmiasta ma możliwość skorzystania z tych atrakcji, jeśli ich rodzice nie mają jachtu lub nie są w stanie wyłożyć setek złotych na lekcje jeździectwa? Koszty tego zaniedbania ponosić będziemy już niebawem i Narodowy Fundusz Zdrowia też.
A można to zmienić. Na przykład dzieciaki z Władysławowa bezpłatnie uczestniczą w kursach wind-surfingu, jakie we współpracy ze szkółkami na Kempingu „Małe Morze”, funduje burmistrz miasta i spółka komunalna którą kieruję. Gdyby tak każda gmina w Polsce pomyślała to może i NFZ stanąłby na nogi.