Czekają nas wielkie zmiany! Powoli widać już nawet ich kierunek
Tuż koło mnie grupka młodych ludzi prowadziła swoje rozmowy. Na tyle głośno, że mimowolnie musiałem je usłyszeć. Szybko zorientowałem się, że są to „fachowcy”, którzy w ostatnim czasie zdecydowanie „sfokusowali się na target”. Myślę, że Czytelnicy rozumieją, o czym piszę.
Zasłyszane hasła o tym, że któryś z rozmówców „delegował zadania na podwładnego”, a inny zaczął podległym sobie zespołem „zarządzać przez cele” wywołały u mnie kilka refleksji. Czas relaksu spowodował, że mogę się nimi podzielić.
Był sobie świat. I spokojnie, logicznie się rozwijał. Rzemieślnik produkował jakieś przedmioty. Szacował swoje koszty, dodawał uczciwy zysk i towar sprzedawał. A klienci go kupowali. Powoli warsztaty rzemieślnicze zamieniliśmy na fabryki. W nich, oprócz robotników zajętych produkcją, zatrudniano ludzi, którzy wymyślali nowe, doskonalsze wyroby (inżynierowie) i tych, którzy liczyli koszty produkcji (ekonomiści), dodawali uczciwy zysk, określali ceny i fabryka swoje wyroby sprzedawała.
Świat był podzielony na dwa wzajemnie wrogie obozy, co wywoływało pomiędzy nimi swego rodzaju konkurencję. Ale w końcu jeden z tych obozów nie poradził sobie z trudnościami. Nie zamierzam tu rozważać, co legło u podstaw gospodarczego upadku obozu zwanego „obozem państw socjalistycznych”. Zwłaszcza, że był to cały zespół powodów. Rozpad jednej ze stron tego polityczno – gospodarczego pojedynku spowodował zupełną zmianę w sposobie gospodarowania po drugiej, teraz już w gruncie rzeczy jedynej stronie barykady.
Nagle okazało się, że świat ze znacznie ograniczonym wyścigiem zbrojeń może dokonywać niewiarygodnego postępu, którego efekty dostępne stają się nawet dla przeciętnego człowieka. Wspomnę tylko rozwój informatyki, cyfryzację codziennego życia, światową sieć komputerową i telefonię komórkową.
A co z produkcją? Specjaliści od ekonomii zatrudniani w fabrykach doszli szybko do wniosku, że najważniejszą rzeczą, tą, która przynosi zyski, jest sprzedaż. I tylko ona się liczy. Różni teoretycy marketingu zauważyli, że świat można podzielić na „grupy docelowe”, że metodami socjotechnicznymi można sterować ludzkimi potrzebami, że przy pomocy tych samych metod można ludzi w miarę skutecznie skłaniać do kupowania niezależnie od tego, czy jakieś dobro jest potrzebne lub chociaż przydatne.
Następnym etapem było już tylko zadbanie o łatwość dotarcia potencjalnego klienta do towaru i, o zgrozo, aby ten towar stosunkowo szybko się zestarzał (technicznie, moralnie czy w dowolny inny sposób). Stąd już tylko krok do różnego rodzaju spisków żarówkowych, cichego instalowania oprogramowania powodującego, że jakieś wyroby odmawiają posłuszeństwa w najmniej oczekiwanych sytuacjach, mówiąc wprost – do nieetycznych, niemoralnych postępowań producentów, dla których jednym miernikiem skuteczności jest zysk.
Inżynierowie w fabrykach mają zajmować się nie podnoszeniem jakości, nie konstruowaniem nowych, interesujących rozwiązań. (No, chyba że dla wojska). Mają projektować w taki sposób, aby dany wyrób nie był trwalszy niż wymagają tego warunki gwarancji, aby nikt nieupoważniony (czytaj: spoza naszej korporacji) nie mógł go naprawić, aby nikt nie był w stanie nawet go zdemontować w celu skopiowania. Ale tego było zdecydowanie za mało.
Rozwinięto na niespotykaną skalę handel instrumentami finansowymi (pierwotnymi, wtórnymi, kolejnymi). Powszechne stały się różnego rodzaju spekulacyjne operacje finansowe na niespotykaną skalę. Stąd słynne „bańki”, z których niejedna zdążyła pęknąć. To wszystko w atmosferze „wolności”, pogłębiającego się przyzwolenia na półprawdy, fałszerstwa, nawet zwykłe kłamstwa i oszustwa. Już normalne stało się, że polityk w czasie kampanii wyborczej może mówić co tylko zechce. Nikt już nie dziwi się, dlaczego w Iraku nie znaleziono broni masowego rażenia. To społeczne przyzwolenie na szalbierstwa władz, coraz mocniej ukrytych za osłoną całych batalionów ochroniarzy, dodatkowo zabezpieczanych dyspozycyjnymi, kupowanymi za grube pieniądze środkami masowego przekazu, doprowadziło do wynaturzeń, o jakich jeszcze kilkadziesiąt lat temu nikt nawet by nie pomyślał. Bo jak to jest możliwe, że w dobie zlikwidowanego niewolnictwa „sprzedaje się piłkarza” za pięćdziesiąt milionów euro? Bo jak to jest możliwe, że w całym tak zwanym cywilizowanym świecie promuje się zachowania sprzeczne z naturą? Bo jak to jest możliwe, że w tymże cywilizowanym świecie na szczytach władzy dochodzi do korupcji na skalę, jakiej nie mogłaby zrealizować niejedna średniej wielkości gospodarka?
Na tym polu nasz kraj ma swoje, niewątpliwe „zasługi”. Po zmianie ustroju bardzo szybko część z nas „poznała siłę swoich pieniędzy”. Okazaliśmy się doskonałymi uczniami w procesie zawracania koła historii. To w Polsce dzisiaj coraz trudniej jest przeciętnemu człowiekowi zdobyć dobre wykształcenie, normalną pracę, dostać się do lekarza, pracować osiem godzin na dobę. Mamy chyba najwyższy w Europie wskaźnik wyzysku człowieka przez człowieka. Jeśli miernikiem tego mogą być umowy śmieciowe i praca na czarno, to w czołówce Europy niewątpliwie jesteśmy.
Myślę, że powoli dochodzimy do nieprzekraczalnej granicy tych różnych wypaczeń. Nie wiem, jak potoczą się dalsze losy społeczeństw poszczególnych krajów, regionów. Bo zagadką jest kierunek dalszego rozwoju Chin i całej azjatyckiej gospodarki. Nie wiadomo, jak potoczą się losy takich krajów jak Brazylia.
W Europie natomiast coraz częściej pojawiają się ruchy społeczne skutecznie przeciwstawiające się patologicznym zjawiskom. Coraz częściej, zwłaszcza ludzie młodzi, starają się szukać nowych rozwiązań problemów, które stawiają przed nimi politycy – cwaniacy. Stąd powstające organizacje samokształceniowe, różnego rodzaju mikrospołeczności opanowujące jakieś obiekty i wprowadzające na ich terenie swoje, wewnętrzne zasady współżycia. Stąd coraz wyraźniejsze, może jeszcze nie zwycięskie, ale coraz bardziej zagrażające dzisiejszemu establishmentowi ruchy społecznego niezadowolenia, wyrażające wolę także politycznych zmian.
Te ruchy w Polsce niektórzy nazywają antysystemowymi. Nie wiem, czy jest to trafne określenie. Wiem jednak, że nadchodzące zmiany wywołują poważny strach dzisiejszych tak zwanych „elit”. Bo może się okazać w krótkim czasie, że bycie elitą nie jest łatwe, wymaga pracy nie tylko nad sobą, ale także dla innych. A to dzisiaj naszym rządzącym, sfokusowanym na target, delegującym uprawnienia, po prostu nie mieści się w głowach. Ot, takie mamy elity.